Quantcast
Channel: Emnilda
Viewing all 89 articles
Browse latest View live

Wełniane płaszcze są nieśmiertelne

$
0
0

Podczas tegorocznej zimy do mojej szafy trafiły cztery nowe okrycia wierzchnie, które, choć fajne, trzeba będzie upchnąć gdzieś na sezon letni i myśl o tym - z braku miejsca w szafach - trochę mnie niepokoi. Pierwszy był granatowy płaszczyk Esprit, który okazał się największą porażką sezonu. Bardzo spodobał mi się jego ponadczasowy krój i kolor, skład pozostawiał trochę do życzenia (choć  brałam pod uwagę, że mam w szafie ośmioletni płaszcz z H&M o identycznym składzie i nic się z nim złego nie dzieje), cena była - powiedzmy - do przyjęcia, niestety, okazało się, że okropnie się mechaci. Właściwie po każdym użyciu musiałabym użyć golarki do ubrań, bo wygląda nieestetycznie. Do dzisiaj żałuję, że go kupiłam, na szczęście pojawiły się inne rzeczy, które trochę zniwelowały to wrażenie. 
Drugi płacz, tym razem z wełny, kupiłam w ciucholandzie. Ma piękny, głęboki fioletowy kolor, rozkloszowany dół w stylu retro i wykończenia z futra. Przez to wszystko wymaga szczególnych dodatków i okazji, a taka się nie nadarzyła, więc nie miałam go jeszcze na sobie. Kolejnym okryciem, które trafiło tej zimy do mojej szafy, jest krótkie sztuczne futro otrzymane w prezencie od koleżanki. Pojawi się już w kolejnym wpisie, więc tutaj nie poświęcę mu więcej miejsca.
......
Bohaterem tego odcinka został płaszcz do którego mam osobisty sentyment, ponieważ kupiła go w latach 90-tych moja mama i nosiła przez całe moje dzieciństwo. Pamiętam że trochę jej wtedy zazdrościłam jednolitości ubioru (brązowy płaszcz, brązowe kozaki, brązowa torebka, złote dodatki), podczas gdy ja wesoło hasałam w kolorowych rajstopkach i granatowo-zielono-bordowej kurtce z misiami w kratę na plecach, które to kurtki w owym czasie były dziewczęcą klasyką na zimę. Swoją drogą, rozumiem że moda lat 90-tych była specyficzna, jednak nie wiem, jak moja mama mogła zgarniać tyle komplementów w płaszczu, w którym wyglądała jak w worku. Nawet ja musiałam się  przyzwyczaić do jego rozmiaru, a jestem 10 cm wyższa i ponad 20 kg cięższa od niej :) 
Kiedy lata 90-te minęły, płaszcz trafił do szafy. Mama nosiła go jeszcze czasami, kiedy było bardzo zimno, bo mieściły się pod nim wszystkie najgrubsze swetry, a w tym roku trafił w końcu do mnie.
......
Jak pisałam powyżej - trochę trwało zanim się przyzwyczaiłam do tego kroju i długości. Musiałam poradzić sobie z obfitością materiału, zgrabnym siadaniem w komunikacji miejskiej i schodzeniem ze schodów tak, żeby nie szorować ich krawędzią okrycia. Płaszcz wspaniale wpasował się w moją ubraniową filozofię (to zbyt górnolotne słowo, jednak wiadomo w czym rzecz), żeby posiadać rzeczy jak najlepszej jakości (w tym momencie dość niezręcznie wspominam mój nieudany zakup z pierwszego akapitu). Czuję się w nim bardzo wyjątkowo, bo jest w stu procentach wełniany, a więc ciepły, ma klasyczny krój i po tych dwudziestu kilku latach praktycznie nie widać na nim śladów użytkowania, nie ma żadnych zmechaceń, a na co dzień nie przylepiają się do niego żadne kłaczki, w związku z czym komfort jego użytkowania jest naprawdę wysoki.
......
Do płaszcza staram się nosić równie klasyczne dodatki - wełniane berety i szaliki, proste kolczyki, golfy i fajne buty. Dzisiaj postawiłam na mokasyny, które choć nieocieplane, świetnie sprawdzają się w chłodną pogodę, bo są mocno zabudowane i mają grubą podeszwę izolującą chłód podłoża oraz skórzany plecak zakupiony dwa lata temu w Budapeszcie. Nie myślałam, że tak się do niego przywiążę, a jednak. Jest najwygodniejszym rozwiązaniem na małe i duże wyjścia, mieszcząc wszystko - od kalendarza i jedzenia, aż po średniej wielkości zakupy.









(zdjęcia: Włóczykij)

Nowości na wiosnę. Mix #12

$
0
0

Od poprzedniego posta z nowościami minął już ponad rok, dlatego w dzisiejszym wpisie wracam do tej - nieco już zapomnianej na blogu - kategorii, i prezentuję kilka nowych przedmiotów, które pojawiły się u mnie w międzyczasie. Muszę przyznać, że w czasie ostatnich kilku miesięcy notowałam sobie te ważniejsze rzeczy, którymi chciałabym się z Wami podzielić i teraz, kiedy zabrałam się do tworzenia wpisu, bardzo ułatwiło mi to sprawę. Tak więc, nie przedłużając - zapraszam.

Na początku muszę cofnąć się do ubiegłorocznych wakacji, kiedy w mojej szafie pojawił się plecak Doughnut. Długo zastanawiałam się nad kolorem, myśląc o granatowym lub bordowym, które to kolory byłyby najwygodniejsze, bo pasowałyby do większości ubrań, jednak coś mnie ciągnęło ku tej morskiej zieleni. Mam kilka rzeczy i dodatków w takim kolorze i doszłam do wniosku, że ta barwa będzie ciekawą alternatywą dla codziennych granatów i czerwieni. 
Moim ulubionym plecakiem wciąż pozostaje skórzany, kupiony w Budapeszcie, który ma bardzo klasyczny krój i pasuje do wszystkiego, jednak Doughnut też daje radę - jako torba codzienna o bardziej sportowym charakterze.

O zimowych wyprzedażach w Zarze wspominałam kilka razy na facebooku i instagramie. Udało mi się upolować trzy pary butów za bardzo symboliczne pieniądze, wiosenną haftowaną bluzkę z cienkiej bawełny (to ta z pierwszego zdjęcia) oraz szlafrok ozdobiony futrem, który zwrócił na siebie moją uwagę już jesienią. Natychmiast skojarzył mi się z pewnym przepięknym szlafrokiem Gucci, którym zachwycałam się już w 2015 roku. Cieszę się, że udało mi się znaleźć coś podobnego, aczkolwiek jestem świadoma przepaści dzielącej oba te ubrania (pod względem materiału i estetyki), jednak zastanawiam się nad obszyciem części kołnierzowej mojego egzemplarza jakimś kontrastowym materiałem, żeby bardziej przypominał oryginał. Czas pokaże czy (i jak) to wyjdzie.

Guerlain L'Heure Bleue jest pierwszym zapachem, który kupiłam w ciemno, na podstawie analizy profilu zapachowego i porównania go z perfumami, które mam już w swojej kolekcji. 
Pierwszy raz spotkałam się z tym produktem na blogu Pandory (Louise Ebel), który zachwalała, jako jeden ze swoich ulubionych zapachów. Było to prawie dekadę temu, Pandora niesamowicie mnie wówczas inspirowała; w jej stylu ubierania się i tym, jak mieszkała, odnajdywałam wiele podobieństw do mnie samej, w związku z tym doszłam do wniosku, że pewnie i mnie spodobałby się L'Heure Bleue. Niestety, zapach ten był wówczas w Polsce niedostępny. Nie trafiałam na niego nawet na zagranicznych lotniskowych perfumeriach, a z czasem inne zapachy, które pojawiły się na mojej toaletce sprawiły, że przestałam go szukać. A jednak niedawno znalazłam go w sklepie internetowym i stwierdziłam, że zaryzykuję i zamówię.
Jestem zadowolona. Zapach jest bardzo wintydżowy (L'Heure Bleuepierwszy raz został wydany w 1912 roku), głównie czuć w nim kwiaty (irys, goździk), ale są one zrównoważone nutą przypraw i orientu. Jak wyczytałam w internetowym portalu Fragrantica, dla większości osób jest to jesienny zapach na wieczór, ja jednak z powodzeniem używam go w wiosenne dni.




A to już rzeczy, które dostałam w walentynkowym prezencie od Włóczykija. Na puzderko "zachorowałam" po wizycie w sklepie Mensa Home w poznańskim Starym Browarze, gdzie można znaleźć różne fajne rzeczy do domu (chociaż kiedyś porównywałam ceny filiżanek Wedgwooda i okazało się, że bardziej opłacałoby się kupić je w sklepie firmowym w Anglii z przesyłką do Polski). Jeżeli jednak lubicie oglądać i macać piękne rzeczy (ja lubię), to polecam Wam wizytę w tym miejscu. Stary wizytownik Włóczykij znalazł w hali ze starociami, którą kiedyś odkryliśmy niedaleko naszego miejsca zamieszkania. Rzadko tam zaglądamy, ale zawsze znajdziemy coś ciekawego w fantastycznej cenie. Ten skórzany wizytownik - w takiej formie go przynajmniej używam - wraz ze zdjęciem, pięknym haftem i oryginalnym zamknięciem w kształcie klucza kosztował 5 zł!

Kusmi Tea zachwalałam na blogu wielokrotnie. Są to jedne z moich ulubionych herbat, których główną zaletą jest idealnie zrównoważony smak doskonałej czarnej herbaty oraz dodatków, wyczuwalnych gdzieś na drugim planie. Bardzo odpowiada mi to, że dodatkowy aromat nie przesłania pierwotnego smaku czystej herbaty, a jednocześnie sama czarna herbata jest wzbogacona o ciekawe smakowe doświadczenie (choć muszę przyznać, że w niektórych mieszankach aromat wybija się na pierwszy plan). Puszki na zdjęciu są duże, mieszczą 250 g herbaty, jednak Kusmi Tea można też kupić w zestawach 5 małych puszek po 25 gram, które są idealne do testów smaku.


Zegarek jest jednym z moich najważniejszych zakupów w ostatnim czasie. Zaczęłam rozglądać się za czasomierzem mniej więcej roku temu i były to chyba najdłuższe poszukiwania rzeczy, jakie kiedykolwiek prowadziłam. Miałam konkretne wymagania, bo szukałam zegarka nakręcanego, bardzo klasycznego, srebrnego, z kwadratową tarczą i rzymskimi cyferkami. I - jak widać na załączonym obrazku - niektóre z tych oczekiwań musiałam zweryfikować, gdyż nie znalazłam takiego produktu, który spełniłby wszystkie wymagania. Przez jakiś czas zastanawiałam się nawet nad kupnem czasomierza używanego, takiego naprawdę wintydżowego, ale wiem, że stare zegarki lubią płatać figle i nie chciałam ryzykować, że trafię na model, który będę musiała ciągle naprawiać i jakoś szczególnie  o niego dbać. Koniec końców, mój wybór padł na automatyczny zegarek Certina. Jest bardzo klasyczny, stylowo kojarzy mi się z męskimi zegarkami z lat trzydziestych i za jego duży plus uważam to, że dobrze wygląda noszony zarówno do nowoczesnych, minimalistycznych rzeczy, jak i ubrań w stylu retro. Wybrałam model ze stali, ze srebrną tarczą i czarnymi cyframi (są różne opcje), a na lato planuję dokupić do niego pasek w kolorze jasnego brązu. 
Trochę smuci mnie fakt, że większość czasomierzy dla pań to modele biżuteryjne, bardzo krzykliwe i bardzo błyszczące; z kolei wybór damskich zegarków nawiązujących do modeli retro jest dość ograniczony.
......
Przy okazji poszukiwań trafiłam na polską firmę Gerlach, produkującą wspaniałe zegarki, które zachwycają swoim wzornictwem w stylu retro, są to jednak czasomierze dla mężczyzn (niestety, jedyny model dla kobiet, z retro ma niewiele wspólnego). Bardzo żałuję, bo chętnie założyłabym na rękę małą, damską wersję m/s Batory lub Dywizjonu 303.



Bardzo lubię wizyty na targu staroci w Starej Rzeźni w Poznaniu, gdzie czasem można znaleźć prawdziwe skarby. W lutym trafiłam na wspaniały zbiór przedruków z iluminowanych francuskich rękopisów (w środku m.in. karta z Bardzo bogatych godzinek księcia de Berry), który zachwyca jakością wykonania i bogactwem szczegółów. Przy kupnie spróbowałam swoich sił w targowaniu i zamiast 30, zapłaciłam 10 zł mniej, tak więc był to bardzo dobry geszeft.

Nigdy nie odczuwałam potrzeby kupienia sobie czegoś z kolekcji projektantów współpracujących z H&M, tym bardziej nie mam ciśnienia na posiadanie markowych rzeczy, jednak bardzo spodobały mi się propozycje z jesiennej kolekcji Erdem. Piękne tkaniny, ciemne kolory i kwiatowe wzory w starym stylu, to elementy, które zawsze chwytają mnie za serce, więc wiele z projektów zrobiło na mnie duże wrażenie. Jednocześnie, od dłuższego czasu szukałam ładnej, jedwabnej apaszki, która byłaby dość duża, dość gruba i kolorowa (czyli pasująca do wielu moich ubrań w zgaszonych kolorach) i którą mogłabym założyć klasycznie - na szyję, lub jakoś wpleść we włosy. No i chusta z kolekcji Erdem spełniła wszystkie te warunki.

Jeszcze niedawno zastanawiałam się po co po co po co po co ludzie kupują książki kucharskie. Nie mogłam zrozumieć fenomenu tego działu w księgarniach oraz kolejnych wydań pozycji z obiadami, deserami, przetworami czy kuchnią nowoczesną. Sama korzystałam z kilkunastu sprawdzonych dań lub szukałam przepisów w internecie i nie wiem nawet, jak wpadłam. Pierwsza była, zdaje się, Jadłonomia (oba tomy kupiłam od razu), bo chciałam swoją dietę oprzeć - w większym niż do tej pory stopniu - na warzywach. A potem się potoczyło, bo przepisy zamieszczone w Jadłonomii są rewelacyjne i zapragnęłam więcej!
......
Jadłonomia. Dwa tomy z wegańskimi przepisami, które są przepyszne, proste i wykorzystują ciekawe techniki (np. podprażanie przypraw). Wiele z tych potraw można "zbezcześcić" i dodać do nich mięso (sama myślałam, że czasami będę tak robić, bo nie jestem weganką), ale naprawdę nie ma takiej potrzeby, gdyż smak każdego dania jest zbilansowany i pełny. Jeszcze pół roku temu brakowało mi mięsa w diecie, czułam po prostu "głód" mięsa, jeżeli nie było go na kanapce lub w daniu obiadowym, odkąd jednak zwiększyłam ilość warzyw w diecie i poszerzyłam wiedzę dotyczącą możliwości ich przygotowywania, zupełnie nie zwracam uwagi na mięso i jest mi obojętne czy danego dnia zjem stek z wołu czy gulasz z warzyw.
Zielone koktajle. Książek z tej serii jest kilka. Moim zdaniem zupełnie wystarczy jedna, bo i tak nie jesteśmy w stanie przejeść, czy raczej przepić wszystkich propozycji. Jeżeli potrzebujecie koktajlowych inspiracji (ja czasem cierpię na brak smacznych pomysłów), to warto tam zajrzeć. Niestety, minusem jest brak fajnego spisu treści, za pomocą którego można by, po konkretnym warzywie czy owocu, odnaleźć koktajl z niego zrobiony.
Zielenina na talerzu. Moja największa książkowa porażka. Przyznam się: wszystkie pozycje kupowałam w ciemno, jednak tylko ta okazała się niewypałem. Spodobała mi się idea sezonowości - książka jest bowiem podzielona na pory roku - w przepisach wykorzystane są warzywa i owoce dostępne w danym czasie, więc to jest plus. Słabym ogniwem są natomiast przepisy, które w większości znałam, dodatkowo wiele z nich to takie proste rzeczy, jak domowa surówka albo surowe warzywa z dipem jogurtowym i poświęcanie im całej strony druku i drugiej strony ze zdjęciem, jest marnowaniem potencjału. Bo potencjał jest, ale w wykonaniu czegoś zabrakło.
5 składników. To najnowsza książka Jamiego Olivera. Jest  g e n i a l n a! Obiad z 5 składników - czy to nie brzmi cudownie? Tylko 5. Żadnych długich list zakupów, każdy z przepisów łatwo zapamiętać, a poza tym połączenia smaków i produktów są świetne. I tradycyjne i nowatorskie. Pochodzące z kuchni europejskiej i z drugiego końca świata. Ryże i kasze. Wołowina i wege. Dla każdego coś miłego. Obok Jadłonomii to moja ulubiona pozycja kulinarna.
15 minut w kuchni. Tytuł jest trochę mylący. Mimo tego, że w kuchni działam szybko, nie jestem w stanie wyrobić się w takim czasie (choć kroję dość wolno, bo boję się o palce, więc to może być przyczyną :). Pomijając ten fakt i tak są to szybkie obiady (rewelacyjne kokosowe dim sumy naprawdę przygotowuje się na parze w kilka minut), więc jeżeli lubicie gotować szybko, a jednocześnie różnorodnie, bardzo polecam tę książkę.
30 minut w kuchni. Książka podobna do powyższej, ale każdy przepis, to nie pojedyncze danie obiadowe, a cały posiłek składający się z przystawki, surówki, dania głównego i deseru. Jamie rozpisał wszystko, co po kolei należy zrobić, by zmieścić się w magicznych 30 minutach, a jednocześnie każde z dań wchodzące w skład tego dużego posiłku jest oznaczone innym kolorem, więc można ze spokojem przyrządzić jedną rzecz, czytając tylko akapity jej dotyczące. Fajna, choć wolę tę piętnastominutową.


Nikt nigdy nie zgłębił zamysłów wiosny

$
0
0

Słowa Bruno Schultza z tytułu dzisiejszego wpisu idealnie podsumowują mój ubraniowy wybór. Jest sukienka z cienkiej tkaniny i okulary przeciwsłoneczne - rzeczy kojarzące się z ciepłem, a do tego futrzak, bo pogodowe kaprysy wiosny sprawiają, że nigdy nic nie wiadomo.
......
Zarówno sukienka, jak i futro, to prezenty od moich świetnych koleżanek z pracy. Szczególnie polubiłam się z sukienką - granatowy kolor, srebrne guziki i dość luźny krój sprawiają, że noszę ją nawet kilka razy w tygodniu, zmieniając tylko dodatki. Obecnie łączę ją z grubymi rajstopami i ciemnymi bluzkami z rękawem za łokieć, a latem pewnie poprzestanę na halce, która jest integralną częścią sukienki.








(zdjęcia: Włóczykij)

Emnildowy mix modowy #7

$
0
0

Emnildowy mix modowy, to taka kategoria wpisów, która została pomyślana, jako zbiór pojedynczych zdjęć, dokumentujących mój codzienny styl. Są to fotki robione zazwyczaj "na szybko" przed wyjściem z domu, lub w innych przypadkowych okolicznościach, które gromadzę w jakimś folderze, a kiedy zbierze się ich dostateczna ilość - publikuję. Ostatni wpis z tej serii zamieściłam na blogu trzy (!) lata temu i było to stanowczo zbyt dawno. A co takiego kazało mi odkurzyć tę kategorię wpisów? Otóż odkryłam w swojej pracy idealną lustrzaną ścianę do zdjęć. Tło nie jest zbyt ładne, ale za to jednolite; oświetlenie sztuczne, ale dość dobre, więc pomyślałam, że czas najwyższy! Jakość jaka jest, widzicie sami, jednak mam nadzieję, że zrekompensuje ją różnorodność moich modowych wyborów.
A jeżeli jesteście ciekawi pozostałych sześciu wątków, zapraszam do menu na górze pod nagłówkiem bloga i kategorii: inne.

To moje ulubione mokasyny Geox, które kupiłam na zimowej wyprzedaży. Gruba podeszwa bardzo dobrze izoluje chłód podłoża, więc noszę je nawet przy temperaturach oscylujących w okolicy zera (oby już się nie pojawiły).

Czarną sukienkę w gwiazdy dostałam od koleżanki z pracy. Bardzo dobrze się w niej czuję.

Oswajam robienie zdjęć w Ikei :)

Kolejny prezent od koleżanki z pracy. Nie ukrywam - fajnie mam.


Czekam na wiosnę w bluzce upolowanej na wyprzedaży w Zarze.


Dopiero teraz zauważyłam, że w zestawieniu nie ma żadnych spodni, chociaż dość często noszę jeansowe rurki, jednak zdecydowanie lepiej czuję się w spódnicach i sukienkach.
......
Poniżej mój eksperyment z pierwszymi typowo sportowymi butami, które kupiłam sobie na wiosnę. O superstarach myślałam od wielu lat i kiedy zobaczyłam wersję ze srebrnymi paskami, wiedziałam, że będą dobrze wyglądać w zestawieniu ze spódnicami i sukienkami. Kiedyś zrobię na ten temat większy wpis, a dzisiaj mała zajawka sprzed domowego lustra.



Emnildowy mix modowy #8

$
0
0


Tym razem na blogu kolejny wpis z moimi codziennymi zestawami (tak się złożyło, że drugi pod rząd). Myślę że w najbliższym czasie zrobimy z Włóczykijem kilka fajnych ujęć w plenerze, w tej chwili nie mam na to czasu, więc staram się regularnie fotografować to, co noszę na bieżąco. 
......
Nie wiem czy wspominałam o tym na blogu - sprawiłam sobie pierwsze w swoim życiu typowo sportowe buty Adidas Superstar, o których marzyłam od... 2002 roku. Byłam wtedy w drugiej klasie gimnazjum i kupiłam chińskie podróbki tego modelu za 40 zł (właściwie dopiero później dowiedziałam się, że były to podróbki, chociaż to działo się w takich czasach, a my byliśmy w takim wieku i na tyle nie interesowaliśmy się tzw. markami produktów, że nie było żadnym faux pas nosić tego typu rzeczy). W każdym razie, buty wytrzymały rok, ale przez ten czas zdążyłam je polubić na tyle, że kiedy zobaczyłam oryginały, wiedziałam, że kiedyś je kupię. Zdecydowałam się w tym roku, na wersję ze srebrnymi paskami. Noszę je przede wszystkim do sukienek i srebrnej biżuterii, więc wszystko się ładnie uzupełnia.

Tak sobie myślę, że te buty na stałe zagoszczą w mojej szafie. Są bardzo wygodne i świetnie wyglądają (choć z początku trochę bałam się tej mocnej bieli).

Jeansową kurtkę wygrzebałam kiedyś w szafie Włóczykija - czasem pyta mnie, czy może już mi się znudziła, ale odpowiedź jest zawsze taka sama: nie.

Ta kurtka z kolei pamięta czasy pierwszych "superstarów", o których piszę we wstępie. Nie wiem, jak się w nią mieszczę po szesnastu latach, najważniejsze, że nic się z nią nie dzieje, a żeby była biała jak dawniej, raz na dwa sezony piorę ją w wybielaczu.

Mój szlafrok-płaszcz z Zary wyszedł w końcu na ulicę.

Spodnie kupiłam w minionym tygodniu na wyprzedaży w H&M. Właściwie, za pierwszym podejściem wyszłam ze sklepu z pustymi rękoma, ponieważ materiał, z którego zostały uszyte spodnie był odwrócony (ptaki wisiały dziobami w dół). Sprawdziłam stronę internetową firmy, tam również było zdjęcie odwróconych spodni, więc po przemyśleniu sprawy stwierdziłam, że trudno, kupię takie, jak są, przecież nikt się nie będzie przyglądał. Na szczęście, kiedy mierzyłam już swoją parę okazało się, że została uszyta prawidłowo, z czego się bardzo, bardzo ucieszyłam. Pamiętajcie, że zawsze warto sprawdzić wszystkie sieciówkowe ciuchy przed zakupem - zmierzyć czy obie strony są równe, czy wzór materiału nie ucieka na którąś ze stron, czy wszystko jest dobrze przeszyte etc.


Bardzo polubiłam apaszki, które dodają uroku codziennym strojom. Bawełniany sweterek to mój niedawny ciucholandowy łup za kilka złotych.
......
Poniżej mała zapowiedź lata w postaci najnowszych, czwartkowych łupów z ciucholandu - srebrnego sweterka i plisowanej spódnicy, które zestawiłam z nowymi sandałami. Kupiłam je przez internet - bałam się, czy będą pasować, bo moje wcześniejsze próby zakupu obuwia kończyły się niepowodzeniem. Szczęśliwie wszystko gra.


Szlafrok w tropikach

$
0
0

Jeżeli śledzicie mnie w mediach społecznościowych (w obliczu dość długich przerw między wpisami na blogu polecam Wam mój fanpejdż i Instagram, gdzie na bieżąco pokazuję swoją jaśniejszą stronę życia) wiecie, że totalnie pochłonęła mnie roślinność. Od wielu lat czerpię dużo przyjemności z zajmowania się kwiatami, jednak tej wiosny postanowiłam zrobić w tym temacie coś nowego i zakupiłam zupełnie nowe gatunki (w końcu jakieś wyzwanie uprawowe) oraz zorganizowałam sobie prawdziwy, zielony balkon (to jest dopiero wyzwanie! Nie dość, że większość gatunków jest dla mnie nowa i muszę poznać ich upodobania, to jeszcze dochodzą szkodniki, z którymi w chwili obecnej jestem w stanie wojny). O moich roślinach napiszę w którymś z kolejnych postów, a dzisiaj - w końcu! - wpis ubraniowy, jednak w roślinnej scenerii poznańskiej palmiarni.
......
Mam na sobie ulubiony szlafrok z Zary. Właściwie jest to płaszcz - ma podszewkę, kieszenie i uszyto go z dość grubej tkaniny (poliestrowej, niestety). Często noszę go w domu razem z piżamą, albo tak jak dziś - koszulą nocną, która pełni u mnie także rolę sukienki letniej. Jest dość prześwitująca, więc osłaniający wszystko szlafrok sprawdził się tu idealnie. Do tego kilka eleganckich dodatków i ubiór do spania gotowy na salony, czy raczej do dżungli.
......
Poznańska palmiarnia generalnie robi na mnie duże wrażenie, od ostatniej wizyty minęło jednak sporo czasu i nie myślałam, że znajdę tu aż tyle atrakcji. Trafiłam akurat na czas kwitnienia rośliny Aristolochia grandiflora, o bordowych kwiatach, wielkich jak głowa i pachnących owocami cytrusowymi. Poza tym zachwycałam się (jak zawsze) gigantycznymi bananowcami i monsterami, z liśćmi wspinającymi się do światła kilkanaście metrów nade mną oraz roślinami, które hoduję w domu, a które w palmiarni osiągają imponujące rozmiary (pachira wodna, grubosz owalny, fikusy i inne). Ostatnie sale z sukulentami i pomieszczenia z akwariami zwiedziłam bardzo pobieżnie (niestety, bilet parkingowy sam się nie przedłuży), ale niedługo znów odwiedzę palmiarnię. W nowej stylówce, oczywiście.

W końcu moje włosy urosły na tyle, że mogę zaplatać koronę z jednego warkocza (do tej pory plotłam dwa i łączyłam je gdzieś na środku głowy). Przyznam jednak, że trochę wprawy wymaga takie upięcie tej fryzury, żeby nie było widać różnicy w objętości włosów (końcówka warkocza jest jednak zawsze nieco węższa niż jego początek).

Pierścionek dostałam niedawno w wakacyjnym prezencie od Włóczykija. Bardzo go lubię i często noszę.

Ulubione sandały, które mają już prawie dekadę. W tym roku kupiłam podobne (beżowy kolor; płaskie, jednak na podwyższeniu), ale te i tak lubię najbardziej. Torebkę z aligatora czy innego krokodyla dostałam w prezencie od czytelniczki bloga. Rzadko ją noszę, bo torebka do ręki jest niezbyt funkcjonalnym rozwiązaniem na co dzień, kiedy chodzę do pracy i biegam po mieście. Co za szczęście, że Włóczykij wciąż zaprasza mnie na randki :)

Proszę zauważyć, że moja dolna kończyna pozuje :)

Platycerium /płaskla / paproć łosie rogi, to roślina, która pojawia się w kilku miejscach w poznańskiej palmiarni. Duże egzemplarze robią odpowiednio duże wrażenie.


Gdzie jest Wally?

Zbliżenie na szczegóły. Kolczyki zamówiłam wiosną na Alieexpress za kilka dolarów. Jak się okazuje, bardzo dobrze wyglądają w zestawie z tym pierścionkiem i inną klasyczną, srebrną biżuterią.

(zdjęcia: Włóczykij)

Życie w XIX-wiecznej kamienicy #2 - strefa oficjalna

$
0
0

Pierwszy wpis o życiu w XIX-wiecznej kamienicy popełniłam rok temu. Odsyłam Was do niego w tym miejscu; przeczytacie tam o architekturze tych niesamowitych budynków, ich roli w ówczesnej tkance miejskiej oraz zobaczycie zdjęcia i rzuty, które pokazują schemat, według którego dzielono przestrzeń mieszkania na część publiczną i prywatną. W dzisiejszym wpisie przyjrzymy się natomiast aranżacji wnętrz mieszkalnych bogatego mieszczaństwa (to koniecznie trzeba mieć na uwadze, gdyż wnętrza należące do mniej zamożnych były zdecydowanie mniejsze i skromniej wyposażone) i śmiało wkroczymy na salony XIX-wiecznej kamienicy (czy raczej kilku, bo zdjęcia są z różnych lokacji). 
......
Podzieliłam ten wpis na trzy części. Dzisiejsza traktuje, jak wspomniałam, o publicznej części domu, czyli dostępnej (oczywiście) domownikom, ich gościom, osobom postronnym i przychodzącym do domu w interesach. Pomieszczenia, które dzisiaj zwiedzimy to: korytarz, główny salon, jadalnia, gabinet, pomniejsze saloniki i pokój tematyczny (orientalny). W kolejnym wpisie z tej serii (tu pojawi się link), zajrzymy do strefy prywatnej, dostępnej tylko domownikom i służbie. Będą to: sypialnia, pokój dziecięcy, pokój dla panny, pokój gościnny, łazienka i kuchnia, natomiast w ostatniej części napiszę kilka słów o modnych meblach i dodatkach oraz gdzie je kupowano.
Materiału jest sporo, więc nie przedłużając, zapraszam do lektury.
......
KORYTARZ
Dawniej i dziś korytarz pełnie tę samą funkcję. Jest pierwszym pomieszczeniem, które oglądamy po przekroczeniu mieszkania, miejscem, gdzie możemy przygotować się do wizyty w dalszej części domu - odwiesić okrycia wierzchnie, przejrzeć w lustrze, odsapnąć. W mieszczańskich kamienicach przełomu wieków funkcję korytarza pełniło obszerne pomieszczenie zwane hallem, podkreślające status majątkowy mieszkańców (nie wszyscy odwiedzający dopuszczani byli do kolejnych pokoi, więc już w tym miejscu musieli zostać zapewnieni, że właściciel domu, to człowiek majętny i posiadający). Najczęściej występującym meblem była tu mała garderoba (na zdjęciu poniżej) z wieszakami na płaszcze, półkami na kapelusze i akcesoria, miejscem na laski i parasole oraz ławka na której mogli usiąść wizytujący, zanim zostali poproszeni do kolejnych pomieszczeń. Zazwyczaj umieszczone w nim podwójne drzwi albo ciężka kotara oddzielały pokoje gościnne od tych dostępnych tylko mieszkańcom.


POKÓJ GOŚCINNY / SALON / BAWIALNIA
Był to największy i najbardziej reprezentacyjny pokój w całym domu, który stanowił miejsce przyjmowania gości, ekspozycji najbardziej drogocennych ozdób i pamiątek. W zależności od statusu majątkowego rodziny mógł być reprezentacyjnym salonem pałacowym i pełnić rolę sali balowej (kiedy zaszła taka potrzeba) lub też być wygodnie umeblowanym pokojem, w którym spotykali się wieczorami i w święta goście oraz domownicy. Tak czy inaczej, jak wspomniałam, był to pokój reprezentacyjny, często połączony amfiladą z kolejnymi pomieszczeniami, dlatego jego umeblowanie było starannie przemyślane. Zazwyczaj dążono do utrzymania jednolitego stylu oraz takiej samej bądź zbliżonej kolorystyki ścian, portier i tapicerki meblowej, żeby zrobić na gościach jak największe wrażenie. W XIX wieku modne było ustawianie mebli pod ścianami i tego schematu trzymano się w większości domów.
Najpopularniejszym stylem był biedermeier, który kładł nacisk na użyteczność i wygodę mebli, podporządkowując temu ich wzornictwo. Dodatkowo, wnętrza mieszkalne w typie biedermeier cechowała intymność i zaciszność, a także częste użycie jasnych obić, zdobionych rysunkiem kwiatów lub pasami. Z kolei w bardzo zamożnych domach, wzorem rezydencji burżuazyjnych, sięgano do modnej od lat 70 XIX wieku stylistyki empirowej lub neorokokowej, nawiązującej do ojczyzny salonów – Francji. Do podstawowych sprzętów, które należało mieć w salonie (poza, oczywiście, kompletem mebli do wypoczynku) należały: pianino, sekretarzyk do prowadzenia korespondencji, stolik z zegarem, konsola z popiersiami znanych osobistości oraz serwantki, za których przeszklonymi szybami, wystawiano miśnieńską porcelanę i inne wyroby znanych europejskich manufaktur. Na początku XX wieku popularnym "meblem" stał się gramofon. Całości wyposażenia wnętrz dopełniały obrazy. Zgodnie z obowiązującym kanonem były to przede wszystkim martwe natury, a także pejzaże i portrety.

Atmosferę salonu w jednej katowickich kamienic (i siedzibie Muzeum Historii Katowic zarazem) podkreśla architektoniczna żardiniera,  czyli miejsce na kwiaty, która tworzy wraz z wykuszem w ścianie "iluzję pałacowego ogrodu i zarazem intymne miejsce na romantyczne tête-à-tête". Pierwotnie żardinierą zwano wymyśloną we Francji półkę lub wydłużony stolik z zagłębionym blatem, przeznaczoną na prezentację roślin we wnętrzu. Drewniana konstrukcja widoczna powyżej, to wersja o rodowodzie niemieckim, która stała się charakterystycznym dla niemieckiego kręgu kulturowego, drogim meblem, wykonywanym na zamówienie do konkretnego wnętrza.

Zbliżenie na fragment salonu z poprzedniego zdjęcia. Widać na nim serwantkę wypełnioną porcelaną, stół przykryty modnym wówczas, pluszowym obrusem w kwiatowe wzory, oraz detale wnętrza, które nadają mu niepowtarzalny klimat.Salon sytuowany był na ogół w bezpośrednim sąsiedztwie jadalni, zawsze w części frontowej, tak aby okna wychodziły na ulicę.

Przed ciepłem emitowanym przez piec kaflowy lub kominek, chronił specjalny ekran ustawiony obok źródła ciepła. Obicie ścian materiałem (w tym przypadku żakardem) pokazywało wysoki status majątkowy właścicieli domu.


JADALNIA/ POKÓJ STOŁOWY
Drugie najważniejsze pomieszczenie reprezentacyjne, często połączone z salonem dużymi drzwiami. W  niemieckim kręgu kulturowym lokowano ją przeważnie na styku części frontowej i oficyny (tzw. berlinerzimmer), przez co oświetlona była jednym dużym oknem, umieszczonym na skośnym odcinku ściany od podwórza, co ograniczało dostęp światła, czyniąc pomieszczenie mrocznym. Od początku wieku XIX, modne stało się wykładanie ścian jadalni meblaturą, czyli boazerią lub pokrywanie ich materiałami lub tapetami w stonowanych kolorach, co jeszcze to wrażenie mroczności pogłębiało.
Najważniejszym meblem w pokoju stołowym był, oczywiście, owalny stół. Na co dzień nakryty dla kilkorga domowników, w świąteczne dni mógł pomieścić nawet kilkunastu (kilkudziesięciu) gości, dlatego jadalnia zazwyczaj była bardzo dużym pokojem. Krzesła  tapicerowano skórą lub wyplatano, by łatwiej było utrzymać je w czystości. Obok stołu najważniejszymi sprzętami były: kredens i pomocnik. Kredens stanowił o zamożności i luksusie mieszczańskiej rodziny, dlatego był to często jeden z najbardziej okazałych mebli w całym domu - bogaty w dekoracje rzeźbiarskie, zdobne okucia i lustrzane szybki. Taki rozmach wpisywał się w ówczesny sposób kształtowania oficjalnego oblicza wystroju jadalni. Prócz funkcji dekoracyjnych, mebel ten pełnił wraz z pomocnikiem (czyli mniejszym kredensem bądź szafką od kompletu) funkcje magazynowe, gdyż przechowywano w nim porcelanową i szklaną zastawę, sztućce oraz srebra stołowe, których jakość odzwierciedlała zamożność i tradycje familijne. Pomocnik był meblem, na który przynoszono gotowe potrawy bezpośrednio przed podaniem ich na stół.



GABINET / POKÓJ PANA DOMU
Żaden poważny dom nie mógł obyć się bez gabinetu. Jeżeli pozwalały na to możliwości lokalowe, pokój ten urządzano od strony ulicy, często prowadziły do niego drzwi z korytarza i salonu. Zwyczajowo było to męskie pomieszczenie, w którym pan domu pracował, prowadził interesy i przyjmował swoich gości. Wyposażenie pokoju musiało być więc tak dobrane, aby spełniając praktyczną funkcję, świadczyło jednocześnie, o statecznym charakterze jego właściciela.
W tym pomieszczeniu najważniejszym meblem było duże biurko z wygodnym fotelem. Im kunsztownej dekorowane, tym bardziej podkreślało prestiż zasiadającego za nim mężczyzny. Na blacie, prócz teczek na dokumenty i notesów funkcję praktyczną, a zarazem dekoracyjną, pełniły różne zestawy akcesoriów do pisania, składające się z kałamarza, suszki zbierającej z kartki nadmiar atramentu i przycisku do papieru. Poza tym gabinet był miejscem, w którym przechowywano cenny domowy księgozbiór (czy go czytano, to już inna sprawa) dodatkowo podkreślający wykształcenie i polityczne obycie pana domu.
Prócz tego podstawowego wyposażenia, mogły się w pokoju znajdować inne rzeczy potrzebne męskiej rozrywce: wygodna kanapa sprzyjająca udanej drzemce, stół do gry w karty czy szachy, a także akcesoria do palenia tytoniu.




INNE POKOJE
Mieszkania w XIX-wiecznych kamienicach liczyły od kilku do kilkunastu pokoi, dlatego im więcej pomieszczeń liczył dom, tym funkcje mieszkania były bardziej rozbudowane. Osobna biblioteka, pokój muzyczny, dodatkowa jadalnia, mniejsze i większe saloniki, buduar...

Często życie rodzinne organizowano według codziennie przestrzeganych schematów, a więc podobnie wyposażone pomieszczenia mogły pełnić różne funkcje w zależności od rodzinnych tradycji. Z różnych pomieszczeń korzystano więc w zależności od pory dnia lub roku (na zimę zamykano część pomieszczeń ze względu np. na koszty ogrzewania) lub funkcji. W jednych pomieszczeniach zwyczajowo zbierano się wieczorem, żeby słuchać książki, w innych jedzono popołudniowy posiłek. Salon na powyższym zdjęciu mógłby służyć jako miejsce do robótek ręcznych, co sugeruje stolik typu niciak, w którym przechowywano przybory do szycia.

Na zdjęciu dodatkowa mała jadalnia. Mogła służyć popołudniowym przekąskom, poobiedniej herbacie lub niezobowiązującym posiłkom jedzonym w towarzystwie bliskich gości.

A tak mógł wyglądać buduar - salonik przeznaczony głównie dla pani domu - znajdujący się najczęściej gdzieś między sypialnią, a salonem. Był miejscem wypoczynku, oddawania się lekturze, pisania listów, czasem stała w nim gotowalnia - mebel-toaletka, w którym przechowywano przybory toaletowe, kosmetyki i drobne akcesoria garderobiane. Poza tym buduar wyposażony był w wygodne meble do wypoczynku, kasetki do przechowywania biżuterii, sekretarzyk. Znajdowały tu miejsce także różne części kobiecej garderoby. Jest to właściwie przykład pokoju będącego na granicy formalnej i prywatnej części mieszkania, bo mieli tu wstęp tylko nieliczni goście, bardzo blisko związani z domem i ich mieszkańcami. W niektórych mieszkaniach buduar posiadał boczne wejście, które umożliwiało dyskretne udanie się do toalety.
......
Na koniec zostawiłam salon/ik tematyczny, orientalny. Zdjęcie pochodzi akurat z pałacu Herbsta w Lodzi, a więc domu w typie rezydencjonalnym, aczkolwiek moda na chińszczyznę, która szczególnie rozprzestrzeniła się w 2. poł XIX wieku sprawiła, że majętni mieszkańcy kamienic chętnie powtarzali takie dalekowschodnie motywy w swoich domach. Mogły być to całe pokoje, wyposażone w meble (zazwyczaj produkcji europejskiej, które powtarzały konstrukcyjne formy znane Europejczykom, ale z orientalną dekoracją), statuetki, figury, szkatuły zdobione laką (czyli żywicą z drzewa sumaka japońskiego) tapety w typowe dla Azji motywy: kwiaty peonii, chryzantem,sylwetki żurawi czy owoce granatu oraz kolekcje rożnych przedmiotów, które nadawały pomieszczeniom orientalizujący charakter.


To nie jest hobby dla starych ludzi

$
0
0

Moja przygoda z kwiatami trwa już dobrze ponad dekadę. Właściwie to wszystko zaczęło się w dzieciństwie (czym skorupka za młodu... i takie tam), bo w największym gościnnym pokoju mieliśmy przy oknie wielką wystawę kwiatów, o które dbał mój tata. Stał tam wysoki figowiec beniamina, szeflera, monstera, niżej maranta, aspidistra i inne kwiaty, a pomiędzy tym wszystkim fontanna w plastikowej misie na nóżce (proszę się nie śmiać - to były lata 90-te i taka fontanna to było coś!). Poza tym, że kąpałam w niej lalki Barbie, była świetnym nawilżaczem powietrza (a może jednak odwrotnie...) i razem z roślinami tworzyła taki mikro tropikalny klimacik. Dodatkowo, mieliśmy w domu dużo książek o roślinach, które bardzo lubiłam przeglądać, bowiem wydania z lat 90-tych obfitowały w kolorowe zdjęcia roślin, wykresy, tabelki i szkice, które krok po kroku prowadziły czytelnika przez trudną sztukę uprawy roślin. Do dziś są ze mną, a wpis o nich wkrótce pojawi się na blogu.
......
Ja sama zaczęłam przygodę z roślinami gdzieś tak na początku nauki w liceum. To były takie fantastyczne czasy, kiedy całkiem sporą dracenę można było dostać za 8 ziko, więc kupiłam sobie kilka różnych roślin, inne rozmnożyłam z tych, które były w domu i zaczęły się  e k s p e r y m e n t y (które tak naprawdę trwają do dziś). Wiedzy o roślinach nie da się nauczyć z książek, niestety. Trzeba je po prostu hodować - jedne z większym, drugie z mniejszym, a trzecie ze śmiertelnym dla nich "sukcesem", żeby zacząć łapać zależności, że np. im mają cieplej, tym większą wilgotność powinniśmy im zapewnić; że zimą to może jednak lepiej podlewać mniej niż latem, bo woda nie wyparowuje tak szybko z doniczki i sprzyja to gniciu korzeni etc. Cały czas się uczę - oczywiście, niektóre gatunki mam z grubsza opanowane, niektórych od kilku lat nie mogę rozgryźć, a nowe rośliny są dla mnie totalnym wyzwaniem, bo chociaż jest tak, że staram się im zapewnić warunki zbliżone do tych idealnych (naturalnych), to jednak czasem coś nie zagra. Czynników wpływających na rozwój roślin jest po prostu bardzo wiele, a dodatkowy kłopot sprawia w naszym klimacie zmiana pór roku, a więc także temperatury i ilości światła naturalnego. Do dzisiaj moja opieka nad roślinami (tak naprawdę to uważam, że one hodują się same, ja im tylko pomagam) to takie właśnie eksperymenty - z różnymi czynnikami wpływającymi na ich wzrost.
......
Kiedy zaczęłam dorabiać na studiach, moje roślinne hobby zdecydowanie poszło do przodu - miałam większe fundusze na doniczki, nowe roślinki, środki ochrony roślin, a nawet ukorzeniacz (yeah!). Nie skłamię, jeżeli napiszę, że w dzień wypłaty byłam w stanie wydać 2/3 pieniędzy na rośliny. Nie były to ogromne sumy, ale jednak. Niemniej, nie żałuję :) Kilka roślin z tamtych czasów jest ze mną do dziś, ot chociażby dracena z pierwszego zdjęcia dzisiejszego wpisu (pierwsza z prawej), która kiedyś była TAKA. Roślinne hobby, to nie tylko rośliny - nowo kupione kwiaty trzeba w większości wypadków przesadzać, a więc do ceny rośliny doliczyć cenę odpowiednio większej doniczki i ziemi (a dodatkowo: drenaż, piękna ceramiczna osłonka, drabinka do podtrzymania i takie tam), więc koszty rosną. Nie chcę demonizować, po prostu zwracam uwagę, że jest też sporo około roślinnych wydatków :)
......
A dzisiaj? No cóż... Najbardziej ukwiecony w moim domu jest salon i gabinet, a jedynym pomieszczeniem, w którym nie ma roślin jest łazienka (niestety, nie ma w niej okna). Ogółem mam 75 doniczek z kwiatami - 26 z nich na balkonie (14 różnych gatunków) i 49  w domu (36 różnych gatunków), ale przyznam, że to dane sprzed miesiąca. W międzyczasie udało mi się ukorzenić i posadzić hoyę oraz rozmnożyć sukulenta, którego Włóczykij kiedyś przywiózł z Tunezji. Także dzieje się! Wiem też, że Włóczykij szuka dla mnie kalatei odmiany network (obczajcie ten niesamowity wzór na liściach), no i modna ostatnio pilea peperomioides zwana potocznie "pieniążkiem", uśmiecha się do mnie ze zdjęć w necie, ale jakoś nie mogę na nią trafić w realu.

Męczennicę błękitną /Passiflora caerulea L./ kupiłam w tym roku po raz pierwszy. Niżej opisuję jej tragiczną historię, która jednak, uprzedzając, kończy się dobrze (póki co).

Dypsis lutescens, czyli palma z gatunku arekowców, po raz pierwszy zagościła u mnie trzy lata temu, kiedy dostałam od Włóczykija tę piękną secesyjną donicę. Pierwszy egzemplarz, który gościłam pod swoim dachem był testowy - uczyłam się na nim opieki nad palmami i powiem szczerze, że nie była ona łatwa. Największą trudność sprawiało mi zachowanie odpowiedniego nawilżenia podłoża (chodzi o to, żeby było ono raczej wilgotne, ale trzeba uważać, żeby nie przelać korzeni). Niedawno kupiłam nowy, drugi egzemplarz i mam nadzieję, że będzie się pięknie rozwijać. Tak przy okazji: palmy te kochają wysoką wilgotność, więc codziennie włączam swojej nawilżacz powietrza.

Pamiętajcie że rośliny najlepiej kupować w sprawdzonych centrach ogrodniczych, chociaż samej (mea maxima culpa) zdarza mi się robić kwiatowe zakupy w Ikei i marketach budowlanych.  Ostatnio, kiedy przesadzałam dracenę z Ikei, chciałam usunąć trochę ziemi z bryły korzeniowej, a kiedy rozpadła się ona na pół i okazało się, że korzeń, to jeden kikut. No, to tyle na temat marketowych roślin.

Bardzo lubię swojego skrzydłokwiata (spathiphyllum). Są to efektowne rośliny z białymi kwiatami, które nie sprawiają większych problemów w uprawie (lubią zraszanie), a do tego wspaniale oczyszczają powietrze. Badania przeprowadzone przez NASA potwierdziły, że rośliny z tego gatunku skutecznie usuwają z naszego otoczenia formaldehyd, benzen, ksylen, trójchloroetylen i tlenek węgla.

Chyba dekada minęła od momentu, kiedy storczyki stały się popularną rośliną domową, do czasu, kiedy zdecydowałam się zakupić swój pierwszy egzemplarz. Zawsze słyszałam, że są to rośliny bardzo trudne w uprawie i kapryśne, tymczasem okazało się, że u mnie rosną, jak na drożdżach. Obecnie mam trzy storczyki z gatunku phalaenopsis (w tym powyższy), zastanawiam się nad zakupem dendrobium, którego kwiaty wyrastają bezpośrednio z mięsistej łodygi, a najbliższym wyzwaniem będzie dla mnie przesadzenie dwóch storczyków, które czeka mnie po ich przekwitnięciu.

Sukulentowy ogródek zrobiłam sobie jakiś miesiąc temu, zainspirowana tutorialami w książkach i necie. Nie jestem fanką sukulentów i kaktusów (a szczególnie ich przesadzania), jednak w takiej kompozycji wyglądają naprawdę zachęcająco - do czasu, aż nie urosną, a niektóre z nich potrafią powiększać się bardzo szybko. Wszystkie potrzebne rzeczy (poza ziemią, różą pustyni i ametystem) zakupiłam w Ikei, a koszt takiego ogródka, to ok. 100 zł. Wiele z sukulentów wytwarza odnóżki, więc każda kolejna kompozycja tego typu (np. na prezent) będzie tańsza, bo roślinki będą już gotowe (#lifehack). Po posadzeniu wystarczy ustawić naczynie na słonecznym parapecie, raz po raz podlewać i jeszcze rzadziej nawozić.

Niestety, nie mam już tego wiszącego filodendrona- dostałam go od mamy, która notorycznie go zalewała i do dzisiaj nie wiem, czy zaszkodziło mu to, że nie przesadziłam go do nowej doniczki, czy stanowisko, które jest dość problematyczne w kwestiach oświetlenia. Aeschynanthus zmarniał mi tam zupełnie i teraz regeneruje się na dobrze doświetlonym parapecie, a ja myślę nad kolejną rośliną na to miejsce.

Dwa z trzech moich storczyków oraz figowiec (ficus benjamina), którego rozmnożyłam z półtorametrowego egzemplarza, stojącego w gabinecie.

Bardzo lubię to zestawienie zdjęć, pokazujących mój balkon w połowie maja i na koniec czerwca. W ogóle ten rok jest przełomowy, ponieważ po raz pierwszy założyłam taki kwiatowy balkon z prawdziwego zdarzenia. W minionych latach czasem kupiłam jakąś doniczkę z bratkami albo pelargoniami, ale brakowało mi motywacji, żeby zrobić coś więcej. W tym roku zaczęłam już w maju od zakupu donic, zamówienia 200 litrów ziemi, nawozów, drenażu i łopatki, a później stopniowo zaczęłam znosić kupować rośliny. Jak pisałam wyżej - eksperymentuję - obserwuję tempo wzrostu, zapotrzebowanie na wodę i warunki środowiska moich kwiatów po to, by w kolejnych latach udoskonalać tę wizję. Marzy mi się sufit obrośnięty pnączami i dużo różnorodnych kwitnących roślin, które nie będą specjalnie problematyczne, bo nie chciałabym bardzo fatygować osób, które doglądają ich w czasie kiedy nie ma mnie w domu, a wierzcie (lub wiecie) że jest co robić przy takiej ilości  :)

Pamiętajcie, że najważniejsze jest poznanie naturalnego środowiska rośliny. Dokładne poznanie, bo hasło: roślina lasu tropikalnego jest bardzo ogólne. To środowisko jest bardzo zróżnicowane - na dole, w poszyciu, gdzie jest ciemno i bardzo wilgotno rosną zupełnie inne rośliny niż w górze, gdzie jest mnóstwo bezpośredniego słońca i zdecydowanie bardziej sucho. Tak więc przed zakupem kolejnej rośliny, warto poznać jej świat (w jakim żyje klimacie, jaka temperatura jest dla niej optymalna, ile potrzebuje wody i wilgoci wokół siebie, czy toleruje inne rośliny i jak szybko rośnie, co jest dość istotne w przypadku małych mieszkań), a potem iść do sklepu i wybrać nasz egzemplarz.

Nie zdawałam sobie sprawy, że pielęgnacja kwiatów balkonowych wymaga poświęcenia aż takiej ilości czasu. Jednak prócz usuwania przekwitłych kwiatostanów, obrywania zżółkniętych liści i podlewania, najważniejsze jest baczne przeglądanie roślin pod kątem szkodników. 
......
Pierwszy w tym roku zaskoczył mnie wciornastek (nie rozpoznałam, niestety, który dokładnie). Zaatakował moje fuksje oraz werbenę, na której znajduję pojedyncze egzemplarze do tej pory. Wiele sztuk zdusiłam na liściach, nie obyło się jednak bez oprysków (moja sąsiadka twierdzi, że "dzisiaj bez oprysków nic nie ma" i im dłużej prowadzę swój balkon, tym bardziej muszę przyznać jej rację), które powtarzam co jakiś czas, bo prócz wciornastka aktualnie przerabiam przędziorki na kilku roślinach, a prócz tego miałam mączniaka prawdziwego (to akurat grzyb) na surfiniach i dalii (dalię musiałam wyrzucić). Najważniejsze jest wczesne wykrycie szkodnika i zastosowanie odpowiedniego środka, ale żeby tak się stało trzeba regularnie i często dokładnie oglądać rośliny ze wszystkich stron - także pod liśćmi.

To już zdeaktualizowane zdjęcie - papryki rosną obecnie w większych donicach, a inkarwillę wysadziłam przed dom. Reszta roślin też znacznie urosła.

Moja pierwsza passiflora! Mam szczególną słabość do tych roślin (nazwałam tak nawet swój telefon), jednak dopiero w tym roku kupiłam pierwszy egzemplarz (a raczej dwa - Passiflora caerulea i Lavender Lady). Niestety, widoczna na powyższym zdjęciu caerulea zaczęła w którymś momencie marnieć. Najpierw obumarł jeden pęd, później zauważyłam, że więdną kolejne dwa. Kiedy wyjęłam ją z doniczki okazało się, że rosła w jakiejś dziwnej mieszance ziemi, która cały czas była bardzo mokra i po prostu zgniły jej korzenie. Przycięłam je, zostawiłam jeden, najsilniejszy pęd i posadziłam na nowo, niestety, po kilku dniach passiflora nadawała się do wyrzucenia. Jednak nie poddałam się tak łatwo - kawałek pędu z ostatnim trzymającym się jako tako liściem (bardziej już żółtym niż zielonym) odcięłam i włożyłam do wody, w której po upływie dwóch tygodni trochę odżył. Kiedy na pędzie pojawił się młody listek, posadziłam go w doniczce, gdzie rośnie do tej pory (są już 4 listki) i wszystko wskazuje na to, że się udało :)



Plażing na przełomie wieków

$
0
0

Sezon wakacyjny trwa w najlepsze, pomyślałam więc, że ciekawie byłoby przyjrzeć się, jak czas nad morzem spędzano w dawnych czasach. Właściwie to pomyślałam o tym już rok temu i to wtedy powstał cały wpis... poza ostatnim akapitem, za którego dokończenie jakoś nie mogłam się zabrać, aż nadeszła jesień i temat nadmorskiego wypoczynku przestał być aktualny. Nic się jednak nie zmarnowało, dopisanie brakujących słów zajęło mi piętnaście minut i oto jest. Miłego czytania.
......
Zacznijmy może od tego, że na wakacyjny wyjazd na przełomie XIX i XX wieku, pozwolić sobie mogli nieliczni. Oczywiście liczba zażywających wypoczynku w nadmorskich kurortach rosła z roku na rok, ale była to jednak zabawa pociągająca za sobą dość wysokie koszta tym bardziej, jeżeli chciało się wypoczywać w zacnych warunkach. Najbogatsi, czyli arystokracja i burżuazja, jeździli za granicę do znanych w Europie uzdrowisk na Riwierze Francuskiej, Biarritz, Włoch (chociażby Lido), a także nad Bałtyk do belgijskiej Ostendy, które to miejsca cieszyły się uznaniem i prestiżem od wielu lat. Mniej zamożni podróżowali w obrębie własnego kraju, w przypadku Polski, która była wówczas pod zaborami, decydowano się na wyjazdy do atrakcyjnych miejscowości w granicach państw zaborczych (Abacja, Lovarna, Raguza nad Adriatykiem dla mieszkańców zaboru austriackiego, uzdrowiska krymskie dla zaboru rosyjskiego i miejscowości nadbałtyckie, takie jak Kołobrzeg, Sopot czy Połąga dla mieszkańców zaboru niemieckiego). Jednocześnie w wielu nadmorskich miejscowościach infrastruktura turystyczna dopiero kiełkowała i te właśnie nieznane nikomu wioski rybackie położone nad morzem były celem ludzi najbardziej ubogich, ale jednocześnie posiadających tyle gotówki, że mogli w ogóle wziąć  pod uwagę wakacyjny wyjazd.

Plaża w Ostendzie (Belgia) ok. 1900 roku, na dolnym zdjęciu budka kąpielowa z bliska.


Przełom wieków był tym okresem, kiedy nadmorskie uzdrowiska przeżywały prawdziwy najazd turystów. Przyczyniła się do tego przede wszystkim budowa linii kolejowych, łączących duże miasta z małymi miejscowościami oraz regularne kursy pomiędzy nimi. Wcześniej zjeżdżało nad morze najwyżej kilkaset rodzin w sezonie, rezerwując pobyt na 2-3 miesiące i zabierając ze sobą większość domowego wyposażenia i służby.
Żeby ułatwić wybór najlepszego miejsca na terapię zdrowotną i wypoczynek, co sezon (lub co kilka sezonów) przygotowywano przewodniki w formie ulotek, broszur, a nawet albumów, które szczegółowo opisywały atrakcje danej miejscowości. Detale w nich podane były naprawdę imponujące, zważywszy na to, że te wszystkie informacje nie były dostępne w internecie :) A więc można było dowiedzieć się o wszystkich połączeniach komunikacyjnych do danej miejscowości wypoczynkowej i - jakby tego było mało - odnotowywano także przesiadki, standard wagonów, a nawet udogodnienia na dworcach mijanych po drodze. Szczegółowo wymieniano wszystkie atrakcje danej miejscowości (o tych zaś), właścicieli poszczególnych obiektów i ich standard, godziny otwarcia z uwzględnieniem podziału na płcie, gdyż większość kąpielisk i zakładów kąpielowych nie była koedukacyjna (ok. 1900 roku dopuszczono tzw. kąpiele rodzinne małżonków z dziećmi, co często skutkowało pożyczaniem obcych dzieci przez pary zakochanych). Ważny był także spis nazwisk wszystkich znamienitości goszczących w kurorcie podczas poprzednich sezonów, co w przypadku nazwisk arystokratycznych czy artystycznych podnosiło prestiż miejsca. Odnotowywano także ogólną liczbę letników, obiektów, urządzeń kąpielowych, ceny kuracji wodnych, koszty noclegów w zależności od pory roku, a nawet szacunkowe wartości wyżywienia w zależności od ilości osób.

Tymczasem w rodzimym niemieckim Sopocie...

Dom Zdrojowy w Ostendzie, około 1895 roku.

O największej atrakcji nadmorskich kurortów, czyli kąpielach, za chwilę, a teraz kilka słów o tym, jakie inne przyjemności czekały na letników, na plaży przebywano bowiem od rana, popołudnie rezerwując na spacery, przejażdżki konne, pływanie łódkami po morzu, a wieczór na spotkania towarzyskie, spektakle i bale (pamiętajmy, że wszystkie czynności wymagały odpowiednich strojów i kapeluszy, więc z reguły bagaży było bardzo dużo). Jednym z najważniejszych budynków w każdej większej nadmorskiej miejscowości był Dom Zdrojowy, który mieścił restaurację, kawiarnię, salę koncertowo-bankietową i czytelnię. W tej ostatniej można było przejrzeć najświeższą prasę międzynarodową (szczególnie w miastach do których zjeżdżało się towarzystwo), a także napisać listy, która to czynność była codziennym rytuałem ówcześnie żyjących ludzi. Wielką atrakcją było molo, mieszczące kawiarnie i miejsca odpoczynku, gloryfikowane dodatkowo przez medyków, którzy zwracali uwagę na "bezpośredni" kontakt z nasyconym morską wodą powietrzem. Innym miejscem służącym polepszeniu zdrowia były zakłady kąpielowe czy balneologiczne, w których prowadzono rozmaite kuracje z wykorzystaniem wody morskiej, leczniczego błota i wodorostów. Odpowiednie zabiegi przepisywali miejscowi lekarze, po zapoznaniu się ze stanem zdrowotnym pacjenta. Wiele z tych miejsc słynęło na całą Europę, a niektóre z nich działają do dziś, wykorzystując szczególnie bogate w minerały błota i wody w nowoczesnych ośrodkach SPA. W największych uzdrowiskach prócz luksusowych hoteli budowano hale plażowe, kasyna, tory wyścigów konnych, a także ogrody zimowe, które - w razie niepogody - pozwalały na miłe spędzenie wolnego czasu wśród tropikalnej roślinności. Na ich terenie organizowano też rauty i jarmarki dobroczynne, które zaspokajały nudę.
Życie na wakacjach, chociaż obfitowało w nowe atrakcje, toczyło się znanym rytmem, który wyznaczała siatka towarzyskich powiązań podporządkowana hierarchii towarzyskiej i wieczorne atrakcje, na których wypadało bywać. Należały do nich spotkania przy posiłkach, koncerty orkiestrowe, spektakle teatralne i wreszcie bale, na których - chociaż zakładano toalety skromniejsze od tych miejskich - trzeba było zrobić wrażenie!

Plaża gdzieś w angielskim hrabstwie Essex, rok 1919.

I znów belgijska Ostenda.

Największą atrakcją dla przybyłych do kurortu, było oczywiście plażowanie i wypoczynek bezpośrednio nad wodą, który różnił się jednak od tego znanego nam z czasów współczesnych. Wiklinowe kosze widoczne na zdjęciach są co prawda wypożyczane i dzisiaj, warto jednak pamiętać, że moda na nie rozpowszechniła się właściwie tylko w kurortach niemieckich. Tak jak dzisiaj na plażach możemy spotkać rzędy leżanek i parasoli, tak na przełomie XIX i XX wieku takim podstawowym sprzętem była zamykana drewniana budka-domek, którą letnicy wynajmowali na cały pobyt. W budce można było przebrać się w kostium do kąpieli, osłonić przed wiatrem, słońcem, napić herbaty, albo napisać listy, gdyż każda z nich wyposażona była w meble do wypoczynku. Pierwsze tego typu plażowe budowle widać już na XVIII-wiecznych rycinach z angielskiego Scarborough.
Jeżeli zaś chodzi o same kąpiele, służyły im wozy kąpielowe, a więc takie mobilne budki wciągane do morza przez konie, których używano powszechnie do I wojny światowej szczególnie w miejscowościach północnoeuropejskich. Każde uzdrowisko miało własne rozwiązanie konstrukcyjne takiej budki - niektóre służyły wyłącznie do transportu i przebierania się, inne miały otwory przez które woda wpadała do środka, tworząc coś na kształt prywatnej kabiny kąpielowej. W połowie XIX wieku, szczególnie w uzdrowiskach niemieckich, zaczęto budować bezpośrednio na plaży zespoły łazienkowe. Były do drewniane pomosty z mieszczącymi się na nich rzędami osobistych przebierani i schodkami prowadzącymi bezpośrednio do morza, połączone zagrodą chroniącą od fal.

Nie udało mi się znaleźć zdjęcia plażowych budek (mówimy o tych nie służących do kąpieli, ale osobistych przebieralniach opisanych w powyższym akapicie), więc posłużyłam się kadrem z filmu Śmierć w Wenecji. Swoją drogą, uważam ten film za najlepiej pokazujący ówczesne kurortowe życie (początek XX wieku), z niezwykłą dbałością o szczegóły i w niespiesznym rytmie leniwie upływającego czasu pełnego słońca. Bardzo polecam go waszej uwadze.

Jesienne powroty

$
0
0

Jesień to moja ulubiona pora roku. Po gorącym słonecznym, ciężkim lecie, kiedy upały skutecznie odbierają mi chęć do robienia czegokolwiek konstruktywnego, z utęsknieniem wypatruję jesiennych dni. Poranne chłody, mgły nad łąką przy domu i szare chmury na horyzoncie sprawiają, że odzyskuję energię i chęć do działania. Chciałabym napisać, że także w kwestii prowadzenia bloga, jednak zdałam sobie sprawę, że nie jest on już moim priorytetem. Dawniej, kiedy tylko miałam wolny czas, w większości poświęcałam go na przygotowywanie nowych wpisów. Wymyślałam tematy, utrwalałam pomysły, wpisywałam to wszystko w kalendarz; starałam się czytać takie książki i oglądać takie filmy, które później mogłabym wykorzystać w swoich wpisach, a teraz - szczerze mówiąc - wcale mi na tym nie zależy. Co więcej, nie mam też wyrzutów sumienia związanych z brakiem treści na blogu przez dłuższy czas. Po prostu trochę zmieniły się moje priorytety i zdecydowanie bardziej wolę poleżeć w domu z jakąś powieścią, niż ganiać w plenerze i pozować do zdjęć, poza tym porządne prowadzenie bloga zajmuje naprawdę dużo czasu, ja mam wystarczająco dużo innych zajęć, a doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny.
Nie oznacza to, że nie będę publikować nowych wpisów, ale nie łudzę się już, że będą one regularne, a tym bardziej częste. Mam kilka pomysłów, które chciałabym zrealizować tutaj do końca roku (a nawet jeden na styczeń), ale nie będę się z tym jakoś specjalnie spinać. Jakby co - na co dzień jestem na Instagramie
......
Do rychłego zobaczenia!










(zdjęcia: Włóczykij)

William Morris x H&M

$
0
0
 "Chodźmy do parku! Jest tak pięknie że można oszaleć!"

Nigdy szczególnie nie jarały mnie kolekcje H&M przygotowywane we współpracy ze znanymi markami modowymi. Pamiętam jednak, że prócz tego, iż płaciło się za nazwisko projektanta, ubrania były dość wysokiej jakości. I tak, rok temu, udało mi się kupić jedwabną apaszkę Erdem. Od tego czasu nie śledziłam specjalnie tych współprac, do momentu, kiedy w sierpniu natknęłam się na informację o kolekcji przygotowanej wspólnie z William Morris & Co., firmą znaną z produkcji doskonałej jakości tkanin obiciowych i tapet, i będącą raczej brytyjskim dziedzictwem narodowym, niż marką brylującą na tygodniach mody. Osobiście kocham wszystkie ich wzory, więc wpisałam datę premiery w kalendarz i czekałam.
......
Koniec końców zdecydowałam się na zakup trzech rzeczy. Sukni widocznej na dzisiejszych zdjęciach, plisowanej spódnicy, którą pokazałam już na instagramie oraz skórzanych, bordowych mokasynów. W tym miejscu muszę się przyznać, że mam ambiwalentny stosunek do tej akurat współpracy. Z jednej strony bardzo się cieszę, że kolekcja powstała i mogę się teraz otulać ulubionymi motywami w jesienne dni, z drugiej jednak, jest uszyta z bardzo kiepskich materiałów (głównie poliester*) przez globalną firmę i to wszystko przeczy całej idei Morrisa i założonego przezeń ruchu Arts and Crafts, który sprzeciwiał się właśnie masowej, zmechanizowanej produkcji na rzecz odrodzenia tradycyjnego rzemiosła i techniki oraz odnowienia sztuki graficznej. Pewnie jak to zwykle bywa, kasa musiała się zgadzać, stąd taka, a nie inna decyzja osób zarządzających firmą. Jednak sama bardzo chętnie wydałabym jeszcze raz tyle za te piękne wzory, nadrukowane na jakiejś szlachetnej tkaninie.
......
Myślę jednak, że miejscówka, w której udało się zrobić zdjęcia, rekompensuje częściowo słabą jakość tkanin i wprowadza trochę tradycyjnego, angielskiego klimatu. Jest to teren Szpitala dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Gnieźnie, który szczególnie lubię odwiedzać jesienią, bo ta pora roku ma w sobie wiele mroku i sprawia, że można poczuć się tam, jak w wiktoriańskim psychiatryku z filmów lub gier komputerowych. Od mojej ostatniej wizyty wycięto trochę drzew, przez co zrobiło się nieco mniej ponuro, jednak nadal jest tam wiele zapuszczonych zakamarków ze świetną architekturą w tle, które idealnie nadają się do zdjęć.

*Z cyklu złote rady mojej mamy: "Dziecko, jeżeli już kupiłaś sobie sukienkę z poliestru, to dokup chociaż pod spód jedwabną halkę".






Już w przymierzalni świetnie poczułam się w tym kroju sukni. Jest dość luźna (więc spokojnie ukrywa nadprogramowe kawałki pizzy) i ma świetny, rozkloszowany dół, który fajnie powiewa przy chodzeniu. Do tego idealnie wpasowuje się w styl hippie, szczególnie w zestawieniu z futrzaną kamizelką i kozakami, z którymi będę nosić ją w zimne dni.




To nie są te nowe mokasyny, o których piszę wyżej. W dniu robienia zdjęć paczka z nimi była gdzieś w drodze (niestety, mój model można było kupić tylko on-line). Są jednak bardzo podobne i kupiłam je właśnie w zastępstwie za te - mają już trzy lata, wiele kilometrów za sobą i cóż... rozchodziłam je w taki sposób, że stały się niesamowicie wygodne, ale wyglądają nieestetycznie.

(zdjęcia: Włóczykij)

Jesienna codzienność

$
0
0

W ostatnim wpisie pokazałam Wam sukienkę z kolekcji William Morris & Co. x HM, a dziś kolejny jej element, który zakupiłam - plisowana spódnica.
......
Co ciekawe, w obu rzeczach z tej kolekcji czuję się, jak w drugiej skórze i dlatego bardzo często je noszę. Większość mojej jesiennej garderoby utrzymana jest w kolorach granatu, bordo i miodu, zatem nie mam większego problemu z dopasowaniem pozostałych elementów do tej spódnicy. Dzisiaj połączyłam ją z bordowymi dodatkami, a gościnnie wystąpiły moje jedyne buty na wysokim obcasie, chociaż już dawno odzwyczaiłam się od noszenia takowych - na co dzień preferuję wygodne mokasyny lub buty na płaskim koturnie.






(zdjęcia: Włóczykij)

Blogowe podsumowanie 2018 roku

$
0
0
http://emnilda.blogspot.com/2018/03/weniane-paszcze-sa-niesmiertelne.html
W 2018 roku dostałam "w spadku" wełniany płaszcz po mamie, który po przeszło 20 latach wciąż ma się świetnie.

Muszę przyznać, że poczułam się bardzo zaskoczona, kiedy zobaczyłam wpisy z minionego roku. Przede wszystkim myślałam, że będzie ich mniej, a wyszło całe piętnaście; ponadto ze wszystkich jestem bardzo zadowolona. Niekiedy bywa tak, że po kilku miesiącach od publikacji, jakiś wpis budzi we mnie negatywne skojarzenia, albo poczucie winy, że nie dość się do niego przyłożyłam (mogłam wybrać jakiś lepszy plener do zdjęć, zrobić je w dniu, kiedy byłam pozytywniej nastawiona do życia, albo poszukać dodatkowych materiałów, w przypadku wpisów o jakiejś wartości poznawczej). W  2018 roku wszystkie posty budzą tylko pozytywne wspomnienia i nawet nie mam wyrzutów sumienia, że mogło być ich więcej. Przy moim trybie życia i biorąc pod uwagę, fakt, że dużo czasu zabierało mi zdobywanie treści do Zmysłownika oraz jego uzupełnianie (wkrótce pojawi się wpis podsumowujący), jestem naprawdę zadowolona z tych kilkunastu wpisów.
......
Oczywiście, jak każdego nowego roku, tak i w tym, bardzo życzę sobie wielu pomysłów związanych z blogiem i czasu na ich realizację, a Wam - drodzy czytelnicy - bardzo dziękuję za kolejny wspólny rok, wszystkie komentarze, wyświetlenia i lajki w mediach społecznościowych. Cieszę się, że jesteście. Tak po prostu.
......
Klikając w zdjęcie, przeniesiecie się do konkretnego wpisu - serdecznie zapraszam.

http://emnilda.blogspot.com/2018/03/nikt-nigdy-nie-zgebi-zamysow-wiosny.html
Koleżanka z pracy podarowała mi z kolei takiego szarego futrzaka. Bardzo dobrze się w nim czuję, a jasny popielaty kolor trochę rozjaśnia ponury zimowy krajobraz.

http://emnilda.blogspot.com/2018/10/william-morris-x-h.html
W minionym roku udało mi się kupić 3 rzeczy z kolekcji William Morris x HM, m.in. tę sukienkę, którą udało się sfotografować we wspaniałym otoczeniu.

http://emnilda.blogspot.com/2018/11/jesienna-codziennosc.html
Kolejna odsłona kolekcji William Morris x HM, czyli spódnica w drobny wzór w jesiennej stylizacji.

http://emnilda.blogspot.com/2018/06/szlafrok-w-tropikach.html
Poznańska palmiarnia stała się tłem dla ulubionego szlafroka z Zary. W minionym roku kupiłam sobie kilka rzeczy na wyprzedażach w sieciówkach, chociaż i tak najlepsze ciuchy (i najwięcej satysfakcji) dały mi polowania w lumpeksach.

http://emnilda.blogspot.com/2018/04/emnildowy-mix-modowy-8.html
W 2018 roku udało mi się znaleźć dobre miejsce do zdjęć swoich codziennych zestawów - lustra w szatni w mojej pracy, gdzie jest dobre światło i w miarę jednolite tło, dzięki czemu powstały aż dwa wpisy z zestawami, które zakładam na co dzień.

http://emnilda.blogspot.com/2018/10/jesienne-powroty.html
Odkrywałam też nowe możliwości programów graficznych, dzięki czemu niektóre zdjęcia nabrały niepowtarzalnego klimatu.

http://emnilda.blogspot.com/2018/07/to-nie-jest-hobby-dla-starych-ludzi.html
W minionym roku dopadła mnie roślinna gorączka i po raz pierwszy urządziłam kwiatowy balkon z prawdziwego zdarzenia oraz zadbałam o nowe rośliny we wnętrzu. Kosztowało mnie to ogromnie dużo pracy, a szkodniki i tak wygrały, ale nie żałuję. W tym roku jednak będzie skromniej i postawię na gatunki odporne na trudne warunki, tak żeby na balkonie nie tylko pracować, ale przede wszystkim wypoczywać.

http://emnilda.blogspot.com/2018/07/zycie-w-xix-wiecznej-kamienicy-2-strefa.html
Jednym z najchętniej czytanych przez Was wpisów w minionym roku, był ten o życiu w XIX-wiecznej kamienicy. Podzieliłam go na dwie części - strefę publiczną i prywatną. O pierwszej z nich przeczytacie klikając w zdjęcie powyżej, wpis o sferze prywatnej - dopiero przed nami, na pewno w tym roku pojawi się na blogu.

http://emnilda.blogspot.com/2018/02/italia-podsumowanie-stycznia.html
Na styczeń 2018 roku przypadła moja fascynacja włoskimi klimatami (wywołana chyba zimową tęsknotą za słońcem). We wpisie polecam kilka filmów, książek, przepisów kulinarnych oraz dzielę się kolażem inspirowanym Śmiercią w Wenecji który sama zaprojektowałam i wykonałam.

http://emnilda.blogspot.com/2018/08/plazing-na-przeomie-wiekow.html
W środku zimy możecie także przeczytać rozgrzewający wpis o letnim plażowaniu na przełomie XIX i XX wieku i wszystkim, co związane jest z letnim wypoczynkiem na wywczasach.
......
A na koniec wpis o nowościach (udało mi się ogarnąć ten temat tylko wiosną), czyli zapachy, ubrania, trochę staroci i opinie o kilku książkach kucharskich.

http://emnilda.blogspot.com/2018/03/nowosci-na-wiosne-mix-12.html

Zmysłownik, czyli mój projekt kulturalny 2018. Podsumowanie.

$
0
0

Kiedy w grudniu 2017 roku zobaczyłam w sklepie KUKBUK tę księgę-notes ze złoconymi brzegami i wspaniałymi kolażami Aleksandry Morawiak, wiedziałam, że jest to idealny pomysł na gwiazdkowy prezent dla samej siebie. Ze względu na jego piękno postanowiłam, że nie będzie to zwykły notatnik, a raczej księga w której udokumentuję miesiąc po miesiącu wszystko to, co spotyka mnie w roku 2018 - szczególny nacisk kładąc na ponadczasowe spotkania z kulturą - tak by móc do niego wracać w kolejnych latach. Początkowe wrażenia oraz więcej zdjęć samego Zmysłownika możecie zobaczyć w zeszłorocznym wpisie, kiedy w większości był jeszcze tabula rasa. W dzisiejszym wpisie chciałam podsumować ten projekt i pokazać Wam migawki ze środka.
......
Jako że notes podzielony jest na miesiące postanowiłam wprowadzić kilka powtarzających się działów, które będę uzupełniać zawsze w taki sam sposób. Każdy nowy miesiąc rozpoczyna karta media społecznościowe, w której dokumentowałam wpisy na bloga, ciekawsze informacje ze swojego fanpejdża czy ulubione zdjęcia z Instagrama oraz modowe inspiracje i ubrania, które udało mi się upolować w ciucholandach. Na kolejnych stronach Zmysłownika pojawiła się kronika, w której jedną bądź dwie linijki poświęcałam na krótkie opisanie dnia, spotkań, wrażeń a czasem i pogody, dalej z kolei, znów w linijce lub dwóch pojawiło się podziękowanie za coś, co danego dnia mnie spotkało (a więc, można powiedzieć, taka kronika wdzięczności). Dalej pojawiała się kronika fotograficzna, w której na dwóch stronach wklejałam zdjęcia z danego miesiąc, dokumentujące ciekawe wydarzenia, spotkania, codzienne rytuały, dobre jedzenie i inne moje przygody. Dalej pojawił się dział kulturalny miesiąc, w którym odnotowywałam (wraz z datami) przeczytane książki, obejrzane filmy i seriale, spektakle, ciekawą muzykę, której wtenczas słuchałam, a wszystko to okraszałam zdjęciami filmowych plakatów czy malarstwa, które mnie w danym miesiącu inspirowało.
Dalsze strony to była już pełna dowolność. Starałam się umieszczać na nich odwołania do wycinków z kultury i sztuki odkrytych danego miesiąca, lub takich, które są ze mną od kilku czy kilkunastu lat (ulubione cytaty, zdjęcia, teksty, krajobrazy, tłumaczenia, fragmenty książek, obrazów, spektakli etc). 
......
Prowadzenie Zmysłownika przez cały rok było dla mnie niesamowitą przygodą, a jednocześnie sporym wyzwaniem logistycznym, postanowiłam bowiem, że znajdą w nim swoje miejsce tylko dzieła wartościowe albo szczególnie przeze mnie lubiane. Żeby zapełnić co miesiąc kilka stron przyzwoitą treścią musiałam ciągle czytać, oglądać i doświadczać i... szczerze mówiąc wytrzymałam dwa miesiące. W styczniu i lutym obejrzałam po 10 filmów i przeczytałam po 5 książek, ale takie tempo było nie do utrzymania, więc odpuściłam, a na karty Zmysłownika przeniosłam też tematy, które towarzyszą mi od lat.
Poza tym comiesięczne uzupełnianie kroniki fotograficznej i innych treści; konieczność wyboru zdjęć, podstawowej obróbki, a dalej wydruk, wycinanie, przyklejanie, ozdabianie i opisywanie wymagały znacznej samodyscypliny i już w miesiącach wakacyjnych zaczęłam mieć zaległości, które nadrabiam do dziś. Zostało mi do uzupełnienia kilkanaście kart, na szczęście wszystko mam pod ręką i średnio raz w tygodniu przez dwie godziny zajmuję się tematem.
......
Podsumowując, prowadzenie takiej księgi uważam za świetny pomysł, jednak z perspektywy czasu widzę, że mogłam zrobić to inaczej, mianowicie nie łączyć treści ogólnych (które Wam dzisiaj w części prezentuję), z osobistymi, bo teraz tak naprawdę nie mogę tego mojego tworu nikomu dać do ręki. Być może podejmę jeszcze kiedyś podobne wyzwanie, z pewnością jednak nie ograniczę go czasem i skupię się tylko na wartościowych treściach związanych ze sztuką i kulturą, nie życiem osobistym.

Italia była pierwszym tematem, który podjęłam w Zmysłowniku w styczniu 2018 i poświęciłam mu nawet osobny wpis, w którym podzieliłam się z Wami filmami, książkami, a nawet przepisem na pyszny szybki włoski obiad. Miałam nawet taki plan, żeby podsumowywać wpisem na blogu każdy miesiąc, jednak czas mi na to nie pozwolił.

Tak mniej więcej wyglądała każda strona z kroniką miesiąca. Podstawą był ozdobny nagłówek, a dalej w jednej bądź dwóch linijkach opisywałam najciekawsze zjawiska danego dnia. Jej uzupełnianie wymagało codziennej dyscypliny, choć bywało, że opisywałam kilka dni wstecz, a listopad do dzisiaj pozostał w połowie nieuzupełniony.

Kwiaty były moim głównym hobby w czasie zeszłorocznych ciepłych miesięcy i znalazły swoje miejsce na kilku stronach Zmysłownika. Chociaż z wielką sympatią wspominam ukwiecony balkon i zielone pokoje, pamiętam też o tym, że opieka nad osiemdziesięcioma roślinami bardzo mnie wyczerpywała, szczególnie kiedy pojawiły się szkodniki. Cały czas myślę czy w tym roku (choć mam więcej czasu) jestem gotowa na aż takie wyzwanie czy ograniczę się do kilku łatwych w uprawie pelargonii.

Dużo miejsca poświęciłam w Zmysłowniku pojęciu dekadencji i dandyzmu, nierozerwalnie wiążących się z jedną z moich ulubionych książek Na wspak  Jorisa-Karla Huysmansa, którą specjalnie przeczytałam w zeszłym roku po raz kolejny. Tym razem poświęciłam wiele czasu na dokładne przyjrzenie się obrazom tak ubóstwianym przez głównego bohatera powieści. Mnie także ujęło pełne wschodniego przepychu przedstawienie Salome tańczącej przed Herodem na jednym z obrazów Gustawa Moreau, nieznane do tej pory obrazy Odilona Redona czy Goyi, tak że znalazły one swoje miejsce na kartach Zmysłownika.
Przyjrzałam się także postaci jednego z najbardziej znanych dandysów - Robertowi hrabiemu de Montesquiou (którego styl bycia zainspirował zresztą Huysmansa do stworzenia bohatera swojej najbardziej znanej książki) i znalazłam obszerny opis jego wspaniałego mieszkania, który z pomocą tłumacza google przeniosłam na karty swojego notatnika. Chciałabym w przyszłości zrobić wpis o tym mieszkaniu i dziwactwach hrabiego Roberta.

W Zmysłowniku znalazło się też miejsce na obszerne cytaty z ulubionych blogów oraz książek o malarstwie. Szczególnie wrażenie zrobiła na mnie pozycja Symbolizm autorstwa Hansa H. Hofstatera, (kupiłam ją za kilka złotych w jakimś antykwariacie) W bardzo całościowy sposób wyjaśnia zjawisko symbolizmu, wiążąc je z filozofią epoki, schyłkowymi nastrojami znanymi jako fin de siecle oraz takimi pojęciami jak dekadentyzm, fetyszyzm, synestezja. Autor we wnikliwy sposób próbuje objaśnić tę sztukę, która jednak nie poddaje się łatwo analizie pozostając zjawiskiem na pograniczu realności wyobrażeń i snu.

Marzec był trudnym miesiącem, nie udało mi się wtedy skończyć żadnej książki, ani nic obejrzeć (!), więc postanowiłam wydrukować i wkleić na strony Zmysłownika kilka ulubionych obrazów oraz zdjęć Paulette Tavorminy inspirowanych XVII-wiecznym malarstwem holenderskim.

Godziny wraz ze Śmiercią w Wenecji i Pianistką stanowią moją wielką trójkę ulubionych filmów (co ciekawe, we wszystkich tych przypadkach ekranizacje oceniam równie wysoko jak ich literackie pierwowzory i myślę że doskonale się uzupełniają), dlatego nie mogłam nie poświęcić im miejsca w Zmysłowniku. W przypadku Godzin wybrałam ulubione cytaty ever, które pięć lat temu zebrałam w jednym z wpisów na blogu.

Joris-Karl Huysmans, autor Na wspak, zwanej biblią dekadentów (o której to książce wspominam powyżej), kilka lat później popełnił także trylogię będącą pokłosiem jego osobistego nawrócenia na katolicyzm. Jako że książki Huysmansa nie doczekały się zbyt wielu polskich wydań, bardzo się ucieszyłam, kiedy wiosną zeszłego roku zobaczyłam zapowiedź Katedry (środkowy tom trylogii). Spodziewałam się złotych ornatów, gęstego kadzidlanego dymu, jakichś głębokich rozważań dotyczących wiary świeżo nawróconego bohatera, a otrzymałam spostrzeżenia naiwne i zbyt entuzjastyczne, a co za tym idzie książkę pełną infantylizmów.
Jedyną wartością Katedry jest drobiazgowy opis budowli we francuskim Chartres oraz struktury symbolicznej architektury sakralnej w ogóle. Świątynia jest tu rozumiana jako teologiczna sztuka porządku nadprzyrodzonego, wiążąca świątynię z kosmologią, ontologią i metafizyką i tylko z tego powodu warto się z książką zapoznać .
Po inne części trylogii nie sięgnę, co więcej, mam nadzieję, że kiedyś ukaże się polskie wydanie Là-Bas.

Ulubiony fragment z powieści Powrót do Brideshead stał się dla mnie kilka lat temu inspiracją do zrobienia blogowej dekadenckiej majówki, której, jak do tej pory, nie pobiła żadna inna. Jeżeli chodzi o ekranizację, znam tylko nowszą wersję z genialną w roli Lady Marchmain Emmą Thompson, jednak cały czas przede mną miniserial z 1981 roku, w którym w postać głównego bohatera wcielił się Jeremy Irons. Co ciekawe, w obu filmach tytułowe Brideshead zagrało to samo miejsce - zamek Howard w Yorkshire.


Na stronach Zmysłownika postanowiłam zebrać kilkanaście wspaniałych - inspirowanych erotykami lat siedemdziesiątych - plakatów do filmu Książę Burgundii, który dość wysoko plasuje się na mojej liście ulubionych obrazów. Bardzo ciężko opisać tę ekranizację, bo standardowa fabuła o której można powiedzieć, że przedstawia sadomasochistyczny związek dwóch kobiet, jest tylko przysłowiowym wierzchołkiem góry lodowej do całego ogromu treści, które znajdują się gdzieś pomiędzy tym, co można łatwo scharakteryzować słowami. Jeżeli lubicie filmy niespieszne, trochę oniryczne, teatralne, przyglądające się wewnętrznym przeżyciom bohaterów, poruszające temat nieuchronnego przemijania i odchodzącej młodości, to być może Książę Burgundii jest dobrym pomysłem na popołudnie lub wieczór. 
A plakaty, no cóż... sami widzicie, są po prostu niezwykle estetyczne.

Król Olch w muzycznej adaptacji Franza Schuberta prześladował mnie niczym widmo całą ubiegłoroczną zimę.

Szczególną, osobliwą miłością darzyłem zawsze to, co daje się ująć w słowo ‹‹schyłek››. I tak moją ulubioną porę roku tworzą owe znużone dni lata bezpośrednio poprzedzające nadejście jesieni, a chwila z której najchętniej wychodzę na dwór, to gdy słońce chyli się ku zachodowi, ale zanim zniknie całkiem, z miedzianoczerwonymi promieniami na szybach okien. 
Stéphane Mallarmé, Skarga jesienna.
......
A poniżej rozgardiasz na biurku, jaki towarzyszył comiesięcznemu uzupełnianiu Zmysłownika. Jest on wypełniony na równi tekstami, jak i zdjęciami, które co miesiąc zbierałam w kolaże i drukowałam, by następnie wkleić je na karty notesu.


Jabłuszko pełne snów

$
0
0

Porządkowałam ostatnio zdjęcia na komputerze i znalazłam kilka ujęć z ubiegłorocznej jesieni. Pamiętam że miały pojawić się one w październiku, ostatecznie jednak stwierdziłam, że nie są warte zamieszczenia na blogu. Kontrast między słońcem a cieniem wydawał się zbyt duży (zawsze zapominam, żeby wybierać miejsca o łagodnym natężeniu światła), część zdjęć wyszła jakaś taka zbyt niebieska, jednak teraz, kiedy je po czasie znów zobaczyłam, moja ocena nieco złagodniała. Wybrałam więc kilka najlepszych ujęć i oto są.
......
Jabłuszkowy zestaw (spódnica i t shirt) kupiłam we wrześniu w Medicine. Udało mi się, rzutem na taśmę, załapać na ostatnie sztuki w moim rozmiarze. Wyglądają fajnie razem i osobno, ja najczęściej noszę je w codziennych zestawach z Superstarami i jeansową kurtką (na sportowo) lub mokasynami i kardiganem (wersja formalna). 


Selfiak ze spaceru musi być!




(zdjęcia: Włóczykij)

Najpiękniejszy sklep w Wenecji

$
0
0
Najbardziej reprezentacyjna sala na piętrze pałacu, służy jako oprawa do prezentacji najefektowniejszych damskich i męskich kreacji. Niestety, sukni ze zdjęcia nie było, a szkoda, bo być może bym się na nią zdecydowała ;) 
......
Pomieszczenia na piętrze sklepu, gdzie znajdziemy odzież wieczorową, bezpośrednio czerpią z weneckich tradycji. Na podłodze jest przede wszystkim lastryko, bardzo popularne w północnych Włoszech od czasów średniowiecza, a na ścianach jedwabne adamaszki, które tka się tutaj od XII wieku.

Dzięki swojemu położeniu na trudnym bagnistym terenie (gdzie niemożliwe było utrzymanie się z uprawy roli), a dodatkowo w środku Europy, pomiędzy Wschodem i Zachodem, Wenecja musiała stać się miastem czerpiącym największe zyski z handlu i kupiectwa. W czasach istnienia Republiki Weneckiej, nazywanej Serenissimą - Najjaśniejszą, miasto było znanym w całym ówczesnym świecie importerem i wytwórcą towarów luksusowych. Z krajów Orientu sprowadzano przyprawy, barwniki, jedwabie, kość słoniową, wonności i mnóstwo innych dóbr; z zachodu broń, konie, bursztyn, futra, drewno, wełnę, miód, wosk i niewolników. Z kolei miejscowi rzemieślnicy trudnili się wytwarzaniem szkła (Murano) i szlachetnych tkanin: koronek, brokatów, adamaszków i aksamitu.
Pomimo upływu czasu i zalewu chińskiej tandety, która czyha na turystów w wielu miejscach, w Wenecji mnóstwo jest sklepów odwołujących się do najlepszych kupieckich tradycji i proponujących wymagającym klientom rzeczy unikatowe i najwyższej jakości . Gdzieś wśród nich plasuje się butik, o którym dzisiaj piszę.
......
W 2016 roku duet Dolce & Gabbana (albo ich specjaliści od marketingu) wpadli na pomysł, aby ich sklepy zlokalizowane w najbardziej prestiżowych miejscach na świecie, posiadały unikalny wystrój, odwołujący się do tradycji danego regionu. Wenecki sklep mieści się przy jednej z głównych handlowych ulic, w XIX-wiecznym neorenesansowym Palazzo Torres, dawnej siedzibie banku. Założeniem Erica Carlsona, głównego projektanta wnętrza było, aby w weneckiej lokalizacji prócz wyjątkowego doświadczenia handlowego, klient został oczarowany wystawnością i bogactwem tradycyjnego rzemiosła oraz - pośrednio - historią kulturalną miasta. Każde z czternastu pomieszczeń sklepu zaaranżowano w nieco innym stylu. Różne pokoje, każdy z własną osobowością, jak to ujął Carlson.
......
A jak ja trafiłam do tego miejsca? Cóż, wenecki sklep duetu Dolce & Gabbana był mi znany o tyle, że widziałam go na stronach wnętrzarskich i nawet kiedyś udostępniłam link na Facebooku do jednego z artykułów o tym miejscu. Jednak szykując się do wyjazdu zupełnie o nim zapomniałam, ba!, nawet gdybym pamiętała, pewnie i tak nie uwzględniłabym go w swoich planach. Musiałam odrzucić tyle innych wspaniałych miejsc, że z pewnością nie wpisałabym na swoją listę sklepu. 
A jednak stało się. Któregoś dnia, podczas spaceru w okolicy San Marco, zatrzymałam się przy ładnie zaaranżowanej wystawie. I wtedy sobie przypomniałam. Wenecja. Dolce & Gabbana. Ten piękny sklep z internetu. Wchodzę.
Najgorsze było pierwsze pięć minut podczas których ja udawałam, że chcę coś kupić, a obsługa, że wierzy, iż jestem w stanie wydać pięć tysi na spódnicę. Później ta kurtuazyjna bańka prysła i zrobiło się całkiem miło. Jeden z pracowników oprowadził mnie i Włóczykija po sklepie, opowiedział o jego historii; ja sobie popatrzyłam, pomacałam, pozachwycałam się (zarówno sklepem, jak i ubraniami)  i wiedziałam, że jeżeli mam napisać o czymś weneckim na blogu, to będzie to właśnie to piękne miejsce, które poprzez wspólny mianownik handlu - tak charakterystyczny dla tego miasta - łączy jego najlepsze kupieckie i architektoniczne tradycje ze współczesną sztuką luksusowej włoskiej mody.
......
Jeżeli temat was zainteresował, zapraszam do wpisu, w którym zachwycam się pewnym sklepem w Egipcie.

Tak właśnie wita nas butik Dolce & Gabbana po przekroczeniu progu. W tradycyjnym, barokowym, pełnym przepychu wnętrzu odnoszącym się do kupieckiej przeszłości, majaczy korytarz prowadzący do zupełnie nowej, futurystycznej rzeczywistości. 

Ściana z pokrytą 24-karatowym złotem mozaiką wykonaną ręcznie przez weneckich rzemieślników, odwołuje się w bezpośredni sposób do złotych mozaik w Bazylice św. Marka i każe zatrzymać, by z bliska podziwiać ten blask. Jedynie zamiast scen biblijnych, na tle złota prezentują się torebki, myślę że wykonane z równie wielką pieczołowitością, jak figury apostołów w Bazylice.

Męska część sklepu zaprojektowana przez studio Carbondale wyróżnia się zielonym odcieniem, określanym przez twórców jako miętowy. Głównym materiałem w tym pokoju jest marmur Verde Menta. Warto też zwrócić uwagę na wieszaki na ubrania, które zostały wykonane z ręcznie dmuchanego szkła (podobnie jak wszystkie, znajdujące się w sklepie klamki, haczyki, lustra i oczywiście żyrandole) w Murano przez trudniącą się tym fachem od lat rodzinę Seguso.

Hall wejściowy to pean na cześć weneckiej historii. Sala ta jest najbardziej reprezentacyjnym pomieszczeniem w całym budynku i swoim wyglądem najmocniej odwołuje się do tradycyjnych, wystawnych weneckich wnętrz. Ściany i sufit wyłożone są misternie zdobionym drewnem i ozdobione płaskorzeźbami ze scenami rzemieślniczego i handlowego życia miasta pod koniec XIX wieku. Na podłogach królują wspaniałe wzory ułożone z naturalnego kamienia.

Jednym z dwóch pomieszczeń, które zrobiło na mnie największe wrażenie jest ta skromna klatka schodowa. Na tle pałacowego przepychu sklepu wydaje się, że to tylko tunel z kamienia, ale wierzcie mi, że jest zaprojektowany z niezwykłą pieczołowitością. Marmur, który tu zastosowano to Verde Antigua, który charakteryzuje się przepięknym żyłkowaniem, do tego bardzo zmyślnie ukryto podświetlaną poręcz wewnątrz ściany. I ten chłód gładko wypolerowanego kamienia pod palcami...

Pokój z biżuterią to kolejne pomieszczenie, które mnie zachwyciło. Ciemnoniebieskie szklane ściany z mozaiki i witryny pełne błyszczących naszyjników skryte w tajemniczym półmroku. Całość wnętrza wykonano z mozaiki przez istniejącą od 1888 roku firmę Orsoni oraz Friul, a złote gwiazdy od razu naprowadzają na bezpośrednią architektoniczną inspirację tego pomieszczenia - wieżę zegarową na placu św. Marka. Zobaczcie, jak wspaniale odbijają się w lustrzanym suficie!

Większość materiałów, użytych do renowacji Palazzo Torres, w którym mieści się sklep, to rzeczy wykonane przez lokalnych rzemieślników, których warsztaty mają długą tradycję. Tkaniny, którymi wyłożone są niektóre pomieszczenia w sklepie Dolce & Gabbana pochodzą z rodzinnych weneckich manufaktur Rubelli czy Bevilacqua. Tekstylna tradycja tej ostatniej sięga 1499 roku, choć sama firma została założona trochę później, w 1875 roku. Do dziś aksamity tkane są w niej na historycznych krosnach.

Damska część sklepu ma energetyczny, czerwony kolor. Do weneckich tradycji odwołano się tutaj poprzez ścienny marmur Rosso Levanto oraz mozaikę na podłodze.

Meble zostały zaprojektowane przez firmę zajmującą się aranżacją sklepu - Carbondale, a inspiracją stała się w tym przypadku poduszka do igieł.

Jak,w jednym z wywiadów, powiedział Eric Carlson był to pierwszy raz, kiedy projektowałem bezpośrednio dla projektantów. Większość marek luksusowych jest dziś prowadzona przez menedżerów biznesowych, ale Dolce & Gabbana jest jedną z tych rzadkich firm, które są zarządzane przez twórców. Podczas procesu projektowania nasze spotkania były pełne niezwykłego doświadczenia, obfitości pomysłów i kreatywnej wymiany myśli z właścicielami.


Porządki w garderobie, czyli moja kolekcja butów

$
0
0

Kiedy ostatnio stałam na przystanku i czekałam na tramwaj, mój wzrok spoczął na ładnej parze butów wystawionej w witrynie jakiegoś sklepu. Patrzyłam na nie, myśląc że może jednak warto byłoby wstąpić do środka, przymierzyć je i jechać następnym tramwajem, kiedy uświadomiłam sobie, że bardzo podobny model mam we własnej szafie - wypadł mi jednak z pamięci. Postanowiłam wtedy, że gdy wrócę do domu, zrobię generalne porządki w swoich butach, a nawet je sfotografuję, żeby już nigdy o żadnych nie zapomnieć. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wyjęłam kartony z wszystkich zakamarków szaf; wyciągnęłam buty próbując je jakoś posegregować, zrobiłam im zdjęcia i pomyślałam, że to dobry pretekst, żeby napisać kilka słów o swojej butowej filozofii na blogu.
......
Wcześniej nigdy tak całościowo nie patrzyłam na swoje obuwie, zdjęcia potwierdziły jednak, że nie ściemniam, pisząc Wam często o trzech zasadach, jakimi zawsze kieruję się przy zakupie obuwia.
  1. Skóra. Jedynymi butami z tworzywa na jakie sobie pozwalam są sezonowe baleriny. Na wiosnę kupuję parę za kilkanaście złotych, którą po lecie używam do chodzenia przy domu. Mam też kilka par butów z materiału, reszta to buty skórzane. Decyduję się na nie z kilku powodów. Przede wszystkim ważny jest dla mnie komfort noszenia. Niewygodny ciuch jeszcze jakoś przeżyję, ale uwierające czy uciskające na palec obuwie, kiedy pół dnia trzeba przechodzić po mieście, to największy koszmar, gdy tymczasem skórzane buty z każdym włożeniem coraz lepiej dostosowują się do stopy. Poza tym skóra odprowadza wilgoć i pozwala stopie oddychać, czego nie można powiedzieć o tworzywie. W zeszłym roku kupiłam sobie takie sztuczne buty na wyprzedaży w Zarze (25 zł) i poza tym, że tworzywo uwierało mnie w zgięciu palca, po godzinie noszenia czułam się w nich jak w kaloszach. Kolejnym ważnym argumentem, jest ten, że skóra po prostu dobrze się starzeje. Podczas gdy buty z tworzywa zaczynają pękać i kruszyć się, i po kilku sezonach wyglądają nieestetycznie, skóra nabiera szlachetnej patyny i, odpowiednio pielęgnowana, dobrze wygląda nawet po wielu latach (moje najstarsze oksfordy mają  około 14 lat).
  2. Neutralny kolor. Kiedy zaczynałam prowadzić bloga, miałam buty we wszystkich kolorach. Czarne... są eleganckie, brązowe... bo kojarzyły mi się bardzo wintydżowo, szare bo... miałam kilka szarych ubrań, zielone... bo lubię zieleń, niebieskie do tej jednej sukienki, a czerwone do płaszcza etc. Obłęd! A jak przyszło je włożyć, to stwierdzałam, że jednak sukienka z tymi niebieskimi nie bardzo pasuje i stałam przed szafą łapiąc się za głowę. Nie miało to najmniejszego sensu. Początki bloga były okresem, kiedy klarowały się podstawowe kolory mojej "szafy" w ogóle i ulubione barwy ubrań uprościły nieco zakupy obuwnicze, jednak z czasem postanowiłam ograniczyć się tylko do trzech kolorów: czarnego, brązowego i bordowego. Było do dla mnie najbardziej optymalne rozwiązanie i do dzisiaj jestem mu wierna. Co prawda w przeciągu ostatniego roku kupiłam niebieskie baleriny (do ubrań na lato) i ciemnozielone mokasyny (są piękne ^_^), jednak poza tymi wyjątkami jestem wierna swoim postanowieniom sprzed lat, które niesamowicie się sprawdzają. Nie mam problemu z wyborem: do ciemnych ubrań zakładam buty czarne, do jaśniejszych brązowe, bordowe zaś są uniwersalne, i gotowe - stoję przed szafą pięć minut krócej!
  3. Ponadczasowy krój/ sprawdzone modele. Zawsze, kiedy jestem w sklepie zastanawia mnie, dlaczego większość producentów obuwia upiera się przy modelach z mnóstwem ozdobników, szytych z kilku rodzajów materiału, fantazyjnie zaprojektowaną podeszwą/obcasem, że nie wspomnę już o diamencikach czy cekinach (koszmar). Jeżeli chodzi o mnie,wybieram buty w jednym kolorze, w większości z jednego typu skóry/materiału. Lubię delikatne ozdoby. Może to być dziurkowanie w skórze, oryginalne przeszycie, w każdym razie coś, co nie rzuca się od razu w oczy. Inaczej w przypadku mokasynów, w których dopuszczam klamry, kontrastowe ozdoby, frędzle (jak to w mokasynach). Ponadto zupełnie szczerze uważam, że największą ozdobą buta jest jego naturalny blask - efekt regularnej pielęgnacji.
    Wspomniane wyżej minimum ozdób, prosty krój, odwołanie wprost do modeli retro sprawiają, że but zyskuje ponadczasowość. Jak widzicie na zdjęciach, może jestem nieco przewidywalna w swoich wyborach, jednak mam swoje ulubione modele i uważam, że oksfordy, mokasyny, botki z dziurkowaniem czy buty typu Mary Jane będą wyglądać dobrze w każdym sezonie. Dlatego przy zakupie nowej pary zupełnie nie zwracam uwagi na modę, wybierając raczej powielanie ulubionych modeli z własnej szafy. 
    Podsumowując, bez kapci i japonek, ale wraz z sandałami i butami na lato, wszystkich par mam 46 sztuk. Właściwie to 47, bo dotarły do mnie właśnie klasyczne czarne mokasyny ze złotą sprzączką. Na oku mam jeszcze dwie pary brązowych mokasynów, z których kupię jedne (tłumaczę sobie, jak każdy nałogowiec, że zastąpią moją ulubioną, zużytą już parę), czekam jednak na dobrą promocję.


    Moim ulubionym typem butów od długiego czasu niezmiennie pozostają mokasyny (wymyśliłam nawet jednostkę chorobową dla siebie: mokasynozę). Uważam że wprowadzają trochę elegancji na co dzień i odwrotnie, sprawiając, że zbyt formalny strój nabiera trochę luzu - są bardzo uniwersalne, a do tego ponadczasowo modne. 

    Muszę to napisać wprost, jednak prawda jest taka, że każdy kolejny zakup będzie tylko fanaberią, nie potrzebą. (Właściwie tak jest od co najmniej 15 par... :-))

    W swojej kolekcji mam trzy pary butów na niewysokim obcasie, które zakładam do stylizacji retro. Idealnie komponują się z kwiatowymi sukienkami w stylu lat 40-tych, stylizacjami wyjściowymi i eleganckimi torebkami do ręki. Noszę je rzadko, głównie ze względu na obcas, od którego odzwyczaiłam się w przeciągu ostatnich kilku lat.

    Mam problem z pozbywaniem się starych butów. Botki po prawej stronie kupiłam rok temu, żeby zastąpiły te po lewej, które są już rozdeptane, a przede wszystkim mają naruszoną konstrukcję pięty (zapiętek rusza się w trakcie użytkowania), co doprowadziło do przetarcia. Jednak kiedy je trochę podkleiłam, wybłyszczyłam i wymieniłam sznurowadła na wstążki, zyskały nowe życie i nie miałam serca ich wyrzucić. Teraz noszę je w najgorszą zimową pogodę, oszczędzając dzięki temu te nowe (#lifehack).

    Bardzo dobrym patentem na nadanie swoim butom wintydżowej elegancji, jest zastąpienie sznurowadeł wstążkami albo aksamitkami. Ja najczęściej używam czarnych, bo są najbardziej uniwersalne, jednak mam w zapasie kilka ulubionych kolorów (niebieskie, bordowe i ciemną zieleń), żeby w każdej chwili odmienić trochę wygląd butów i nadać im jakiś akcent kolorystyczny, pasujący do reszty stroju.

    To jedyne buty na bardzo wysokim obcasie, jakie pozostały w mojej szafie. Kiedyś miałam kilka par, jednak codzienność zweryfikowała wygodę chodzenia w nich przez kilka godzin, dlatego teraz kupując buty, na obcasy nawet nie spoglądam.

    Już dawno odkryłam dla siebie oksfordy, wygodne wiązane buty, które z powodzeniem można nosić do różnych stylizacji, chociaż, moim zdaniem, płaskie najlepiej komponują się ze spodniami, a te na małym obcasie z sukienkami.

    Na górze zdjęcia dwie pary butów wyjściowych, które kupiłam na wyprzedaży w Zarze za 25 złotych (para); kolejne to ultrawygodne czarne Skechersy za piątaka z ciucholandu - idealnie sprawdziły się na wakacjach w Wenecji, gdzie nosiłam je przez 8 dni z rzędu; dalej Superstary firmy Adidas. Kilka moich stylówek z tymi butami, możecie zobaczyć w tym wpisie. Ostatnimi w kolejności są skórzane trapery, które noszę w czasie mroźnej zimowej pogody. Wkładam te właśnie buty, opatulam się flanelową kratą, narzucam kamizelkę z futrzaka i udaję kanadyjskiego drwala.

    Wysokie nieocieplane kozaki udało mi się kiedyś dorwać na wyprzedaży magazynu teatralnego. Kilka razy pokazywałam je na blogu. Teraz czekają na wizytę u szewca, który je podzeluje i zaszyje małe pęknięcie na szwie.

    Kocham te aksamitne kapcioszki. Często za kilka złotych można złowić nówki sztuki w ciucholandach. Wyglądają trochę babciowo, jednak ja odważnie wkładam je na co dzień, nie jako kapcie, a zwykłe buty wyjściowe. Moim zdaniem najlepiej wyglądają w zestawieniu z jeansami; noszę je też w podlinkowanej stylizacji. Trzeba tylko uważać na kałuże i deszczową pogodę - ten aksamit bardzo szybko przemaka (potwierdzone info).

    Moje pierwsze oksfordy, które jeszcze kupowała mi mama :) Mają mniej więcej 14 lat. Pomimo upływu czasu trzymają się bardzo dobrze, a od kiedy zaczęłam używać profesjonalnych środków pielęgnacyjnych i nauczyłam się dobrze pastować buty, nabrały blasku. Najbardziej lubię nosić je do spodni i tweedowych marynarek.
    ...
    Część mojej garderoby tuż po porządkach. Rzeczy na wieszakach w większości układam kolorystycznie. Buty, których nie noszę, trzymam na samym dole szafy ze zdjęcia, reszta znalazła miejsce na półce dużego wieszaka vis-à-vis owej szafy, a te wkładane najczęściej, są ulokowane w korytarzowej bieliźniarce.


    Spirytyzm i wirujące stoliki

    $
    0
    0
    Seans z udziałem włoskiego medium - Eusapii Palladino, która w roku 1893 została zaproszona do Warszawy. Z wielkim powodzeniem prowadziła seanse spirytystyczne, w których brał udział m.in. Bolesław Prus.

    W poł. XIX wieku niejakie siostry Fox nawiązały kontakt z duchem. Bezpośrednią interakcję poprzedzały ruchy mebli, pukanie stołu i inne zjawiska, którymi kierowała niewidzialna siła. W 1848 roku jedna z sióstr poprosiła ducha, aby objawił się i od tego czasu nawiązany został stały kontakt, który siostrom przyniósł rozgłos, pieniądze i sławę mediów*, a społeczeństwu wiarę, że zmarli mogą porozumiewać się z żywymi. Jednocześnie zaczęto zastanawiać się nad przyczyną tych - wychodzących poza granicę ludzkiej pojmowalności - zjawisk, bowiem na seansach spirytystycznych osiągano rzeczy zupełnie wykraczające poza zdolności i wiedzę osób obecnych na spotkaniach, a nawet sprzeczne z ich  wolą, więc zakładano, że pochodzą one od jakichś istot niewidzialnych.
    Na fali tych wydarzeń okazało się, że wielu ludzi posiada zdolność komunikacji z duchami, toteż w USA już w 1854 roku liczba czynnych mediów osiągnęła liczbę 30-40 tysięcy, a w kolejnych dziesięcioleciach XIX wieku moda na seanse spirytystyczne dotarła także do Europy, stając się jedną z popularniejszych rozrywek tamtych czasów.

    Kadr z filmu Doktor Mabuse z 1922 roku.

    Właściwie nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie czy spotkania związane z wywoływaniem duchów traktowano jako dobrą zabawę czy poważne naukowe eksperymenty, które miały potwierdzić możliwość nawiązania kontaktu z zaświatami. Pewnym jest, że ekspansja zjawiska wirujących stolików była bezpośrednio związana ze spirytyzmem, czyli doktryną stworzoną w poł. XIX wieku przez francuskiego naukowca znanego jako Allan Kardec, który głosił, że istnienie życia po śmierci może być udowodnione doświadczalnie. Jego idee trafiły na podatny grunt. XIX wiek był czasem, kiedy Europa - najogólniej mówiąc - przeistaczała się. Ówczesny świat stał na rozdrożu, coraz szybszy rozwój nauki i techniki, to co ogólnie można by nazwać racjonalizmem i sceptycyzmem, rodziło jednocześnie pytania o sens egzystencjalny, szeroko pojętą duchowość i możliwość kontaktu z czymś niematerialnym, na co odpowiedzią stało się zjawisko spirytyzmu. Dodatkowo zakładano, że istnienie życia po śmierci można udowodnić naukowo, stąd brało się wielkie zaangażowanie naukowców w opracowanie naukowej metody, która pozwoliłaby bezstronnie podnieść spirytyzm do rangi nauki, a na wszystkich ważnych seansach (ze światowej sławy mediami, ale także lokalnie) obecni byli ludzie związani z nauką, którzy mieli niejako potwierdzać ich prawdziwość oraz badać co się właściwie wtedy dzieje (np. wydzielanie przez media ektoplazmy). Allan Kardec twierdził, że spirytyzm będzie naukowy, albo nie będzie go wcale. Krytycznie do spirytyzmu odnosił się także komunizm (co jednocześnie tłumaczy upadek ruchu spirytystycznego w Polsce w czasach powojennych), oraz Kościół katolicki. W 1898 r. Stolica Apostolska wydała nawet dekret, w którym próby nawiązania kontaktu z duchami całkowicie potępiono, a to właśnie bezpośredni kontakt ze zjawami, namacalne wręcz zbliżenie do świata duchowego był tym, co najbardziej przyciągało ludzi do tej nowej formy wiary.
    ......
    Polska, jak długa i szeroka, już pod zaborami - kiedy wywoływanie duchów było oficjalnie zabronione (chociaż w warszawskich seansach brał ponoć udział sam generał-gubernator Iosif Hurko) - uczestniczyła w tej swoistej modzie na wirujące stoliki. Pierwszy zarejestrowany na ziemiach polskich seans, miał miejsce w 1853 r. w Krakowie - zaprotokołowano podczas niego dwukrotne przesunięcie stołu, a już pod koniec XIX wieku (w miarę wzrostu apetytu uczestników), kryterium udanego seansu stała się materializacja zjawy. Modę na duchy natychmiast podchwyciły lokalne gazety, które poświęcały paranormalnym zjawiskom całe rubryki, producenci stołów do wywoływania duchów, które nie miały w konstrukcji ani jednego gwoździa, oraz wytwórcy wszystkich tych gadżetów dzięki którym seanse mogły mieć niesamowitą, tajemniczą oprawę. 

    Rzekome odlewy ręki w parafinie, pozostawiony przez zjawy materializujące się się na seansach Franka Kluskiego.

    Także w Polsce starano się do problemu spirytyzmu podejść w sposób naukowy, a największym jego badaczem był Julian Ochorowicz - wynalazca, filozof, psycholog, a także teoretyk pozytywizmu i wielki sceptyk. Uważał on, że duchy pojawiające się w czasie seansów są wytworem psychiki mediów. Zjawiska mediumiczne tłumaczył mało znanym lub nieznanym w ogóle działaniem siły myśli, uczuć i woli, a także oddziaływaniem niewidzialnych energii. Sądził też, że myśli i wyobrażenia mediów mogą w wyjątkowych wypadkach same wywoływać zjawiska słuchowe, wzrokowe i czuciowe. Teorię tę określił mianem ideoplastii.
    W latach 1909-1912 Ochorowicz eksperymentował z medium - Stanisławą Tomczykówną, która rzekomo potrafiła unosić przedmioty siłą umysłu (w 1910 roku magik William Mariott z powodzeniem powtórzył te eksperymenty z pomocą ukrytych nici). Jednak wielu rzeczy, które potrafiła Tomczykówna nie udowodniono, jak chociażby tego, że podczas jednego z eksperymentów, medium wywołało na błonie fotograficznej - zwiniętej w rulon i włożonej do butelki - obraz dłoni. Podczas seansów zrobiono też zdjęcia małej Stasi. Była to zjawa dziewczynki, którą Tomczykówna przywoływała i która - według Ochorowicza - była personifikacją jej podświadomych wspomnień.

    Eusapia Palladino i tańczący stolik.

    Z kolei najsłynniejszym polskim medium był Teofil Modrzejewski, który występował pod pseudonimem Franek Kluski. Podczas prowadzonych przez niego seansów przedmioty z oddalonych miejsc unosiły się w powietrze i zmieniały miejsce położenia, siłą umysłu zapalał lampy elektryczne, nakręcał zegary w sąsiednich pokojach, a nawet pisał komunikaty z zaświatów na maszynie (nierzadko w obcych językach) bez dotykania klawiszy. Za jego sprawą zmarli własnym charakterem pisma przekazywali wiadomości dla uczestników seansu. Jednak największą sensacją seansów Kluskiego były materializacje. Materializowały się zjawy osób zmarłych lub żywych - pogrążonych we śnie. Raz był to nawet średniowieczny lekarz, który zmierzył uczestnikom puls. Duchy nawiedzające miejsce seansów pozostawiały także odciski swoich kończyn w parafinie, poza tym uczestników odwiedzały ptaki, zwierzęta podobne do lwów, a nawet człowiek pierwotny. Z relacji świadków wynika, że była to istota niezwykle silna, która potrafiła z łatwością przesuwać po pokoju bibliotekę pełną książek. Mimo iż jej zachowanie świadczyło o niskiej inteligencji, nie było w nim nic złośliwego. Ogółem podczas 650 materializacji, doliczono się 250 różnych widziadeł.
    ......
    A jeżeli macie ochotę na kolejny wpis z gatunku niesamowitości, odsyłam do Galerii potworów. Możecie tam poczytać o XIX-wiecznych gabinetach osobliwości i obejrzeć różne deformacje ludzkiego ciała. Tak przy okazji: to mój ulubiony wpis halloweenowy, jaki kiedykolwiek pojawił się na blogu.

    Zdjęcie z seansu u Franka Kluskiego.

    * ostatecznie Margaret Fox przyznała się od oszustwa. Puknięcia, którymi fascynowali się uczestnicy seansów, okazały się być niczym innym, jak odpowiednim zginaniem stawów palucha (dużego palca u nogi).

    Śmierć Wenecji

    $
    0
    0
    Sufit w Stanza neoclassica w Palazzo Grimani di Santa Maria Formoza. Autorem fresków jest Giovanni Faccioli, który zajmował się odnawianiem wnętrz pałacu w XVIII wieku. Dekoracje imitują fragmenty  starożytnych rzymskich malowideł ściennych.

    Żadne miasto na świecie nie umiera tak wytwornie jak Wenecja. Nie odchodzi po cichutku, jak inne miejsca, w których wymienia się wszystko na nowsze prawie niezauważalnie, nazywając to rozwojem i modernizacją, nie, Wenecja upada w splendorze ostatnich świateł swojego tysiącletniego blasku, na oczach całego zwróconego ku niej świata. Przeżarte solą cegły próbuje jeszcze chować pod warstwą istryjskiego kamienia i różowego marmuru, pęknięcia skrywa pod bajecznymi tkaninami pokrywającymi ściany wnętrz pałaców, a wybrzuszenia podłóg giną w świetlistych, misternie wylanych wzorach lastryko.
    Wystarczy jednak popatrzeć chwilę dłużej, ochłonąć z pierwszego wrażenia niesamowitego wręcz luksusu, jakim miasto otacza nas od wieków, żeby zobaczyć to, czego na pozór nie widać. Upływ czasu, niezauważalny w odbijającym się wciąż i drażniącym oko - w wodzie, w lustrach, w kryształach – świetle; śmierć maskowaną pozorami życia, zupełnie jak u Manna.
    Ta przedśmiertna stagnacja, agonia miasta, umyka gdzieś w pozornym przepływie wigoru doczesności - turystycznym życiu, którego my też jesteśmy cząstką. Kiedy jednak przystaniemy i spróbujemy zdjąć tę – nomen omen – maskę z weneckiego oblicza, uświadommy sobie że współczesna Wenecja jest ledwie echem dawnej Serenissimy, turystycznym skansenem, czy też tortem z którego my - tak łakomi jej cudów i niesamowitości - dostajemy zaledwie pozostałe z tamtego czasu okruszki.
    ......
    Kiedy zapada zmrok, cichnie gwar tysięcy ludzkich głosów. Turyści odjeżdżają do Mestre – lądowej części miasta, lub wsiadają na wielkie wycieczkowce i odpływają w kierunku bliżej nieznanych portów, a my zostajemy sami w ciasnych uliczkach, gęsto zabudowanych wysokimi kamienicami, które tylko zwielokrotniają echo naszych kroków. Coraz bardziej niespokojni szukamy wyjścia z tego labiryntu mostów i przejść, które mając prowadzić ku sztucznym światłom nocy, wyprowadzają nas wprost na granatową otchłań wody, złowieszczo rozbijającej się swymi spokojnymi falami o otaczające ją przeszkody. Kiedy w końcu docieramy do Canale Grande radość z odnalezienia głównej arterii miasta jest tylko chwilowa. Tak naprawdę bowiem weszliśmy w nicość. Niespokojna mgła unosi się nad wodą i sprawia, że wynurzające się ponad nią bryły pałaców wydają się być tym bardziej efemeryczne. Ażurowe ornamenty budowli, choć skąpane w rzęsistym blasku latarni, nie są niczym więcej niż maską skrywającą pustkę i zimny kamień niezamieszkałych wnętrz. Część z nich to muzea, galerie sztuki - miejsca otwarte tylko w dzień, inne to domy upadłych już, zapomnianych weneckich rodów, których mieszkańcy już dawno je opuścili. Reszta znów pozostaje zdobyczami współczesnych bogaczy, którzy poza ich posiadaniem, właściwie wcale w nich nie przebywają. Tylko woda jest z tymi budynkami od zawsze i na zawsze; przypływy i odpływy, tak jak towarzyszyły im od zarania, jak i w chwilach nadzwyczajnych, tak też stale są przyczyną ich erozji i kresu.
    ......
    Kiedy płynie się nocą po spokojnych wodach Wielkiego Kanału, wcale nietrudno zajrzeć za tę fasadę agonii, podnieść wieko tego ponad dwustuletniego grobowca Republiki Weneckiej, żeby oczyma wyobraźni ujrzeć jej przeszłe życie. Jakimż szalonym kontrastem jest wieczorny widok obecnego Canale Grande zestawiony z obrazami dawnych mistrzów, którzy portretowali go w czasach świetności Serenissimy. Wówczas ten wodny trakt pełen był świateł. Nie tych dzisiejszych, wymuszonych podświetleń frontonów budynków, mających sztucznie podtrzymywać wrażenie trwania Wenecji w niezmienności i potędze, ale światła, które równało się intensywnemu życiu. Kaganki skrzyły się w bogato zdobionych gondolach, przewożących przez Kanał zamożnych właścicieli domostw, kupców, rzemieślników, kochanków, służbę i ludzi o szemranej reputacji. Wielkie gotyckie i barokowe okna licznych posesji płonęły blaskiem emanującym ze szklanych, bajecznie kolorowych żyrandoli Murano wiszących w salach balowych i mieniących się blaskiem tysięcy kryształów. Dodatkowo, ogromne portale wejściowe wypełniała jasność wiszących w nich lamp oraz świeczników służby czekającej na gości przypływających na wieczorne spotkania i zabawy. Niekiedy przed wejściem pojawiali się  i sami gospodarze, odziani w brokat czy złotogłów, który potęgował te świetlne refleksy.
    ......
    Dzisiaj, tylko wsłuchując się  w ciszę nocnej Wenecji, chłonąc historyczne opowieści granatowej wody, szemrzącej o tysiącletnich wspaniałościach Serenissimy i odnajdując owe cienie przeszłości, jesteśmy w stanie prawdziwie zobaczyć i zrozumieć to miasto. Uświadomimy sobie wówczas, że ono zawsze balansowało na granicy życia i śmierci, istniejąc jakby niewzruszenie na niestabilnym gruncie płycizn Laguny i stało się po trosze sarkofagiem wszystkich bajeczności dawnego świata. Więc pomimo - a może zwłaszcza dlatego - że ciągle zagrożona upadkiem Wenecja, po każdej klęsce militarnej, gospodarczej czy żywiołowej, podnosiła się jeszcze wspanialsza i potężniejsza, wierzymy, że również i teraz, kiedy śmierć spowija ją swoim całunem, będzie trwać wiecznie.

    Żyrandol z weneckiego szkła jest ozdobą Sala del Brustolon w Ca' Rezzonico. W nienaruszonym stanie przetrwał do dziś. Wyprodukowano go ok. 1730 roku w manufakturze Giuseppe Briatiego na Murano.


    Schody prowadzące do Ca' Rezzonico. Temat podnoszącego się poziomu wody, to sprawa na zupełnie inny wpis, jednak spójrzcie, dokąd woda sięgała chociażby w 1882 roku (Ca' Rezzonico jest pierwszy z lewej)

    Pittore Veneto, L'imbarco della dogaressa Morosina Morosini Grimani sul Bucintoro, XVII wiek. Ten obraz wielkiej fety towarzyszącej wejściu Morosiny na pokład okrętu doży, stał się inspiracją dzisiejszego wpisu. Można oglądać go w Museo Correr na placu świętego Marka.

    Niezwykle piękna fasada jednego z najstarszych pałaców w mieście - Ca' d'Oro.

    Wnętrza Palazzo Mocenigo - wspaniałego muzeum zapachów i dawnego życia.

    Giovanni Grubacs, Venezia il Canal Grande a Ca' Foscari, ok. 1855

    Canale Grande. Pierwszy z lewej Palazzo Salviati - siedziba firmy Salviati, wytwarzającej szkło - stąd szklane mozaiki na fasadzie. Jako czwarty  Ca' Dario, cieszący się złą sławą, opuszczony obecnie budynek, którego kolejni właściciele tracili majątki, popełniali samobójstwa lub umierali w niewyjaśnionych okolicznościach.

    Kamienny blat stołu w Ca' Rezzonico, z XVII lub XVIII wieku, jeden z dwóch w tym pałacu, wykonany przez Benedetto Corberellego dla rodu Pisani.

    Palazzo Ducale czyli Pałac Dożów. Salla Delle Quattro Porte.
    ......
    A na koniec wchodzę ja, cała na czarno.



    Bożonarodzeniowy dom 2019

    $
    0
    0

    Dzisiaj Mikołajki, pomyślałam więc, że to dobry czas na opublikowanie świątecznego wpisu. Od kilku lat tematy około świąteczne pojawiają się w sklepach i mediach społecznościowych coraz wcześniej, o ile jednak o zakupie prezentów myślę przez cały rok (po prostu kupuję rzeczy dla konkretnych osób, jeżeli tylko widzę coś, co je ucieszy i odkładam do specjalnej prezentowej szafki), o tyle z dekoracjami, pieczeniem słodkości i świąteczną muzyką startuję dopiero z początkiem grudnia. Z drugiej strony zaraz po Nowym Roku wszystko chowam, nie lubię pławić się w tych ozdobach - jak niektórzy - do lutego, sztucznie przedłużając czas, kiedy już nie ma na co oczekiwać i czego świętować.
    ......
    W dzisiejszym wpisie zebrałam dla Was zdjęcia moich dekoracji z całego domu. Kiedyś już o tym pisałam, powtórzę jednak znów, że dawno temu postanowiłam sobie, że nie kupię wszystkich świąteczności od razu, a będę je pomału gromadzić przez co najmniej kilka lat, tak aby co roku mieć przyjemność z zakupu jakiejś ładnej rzeczy. Postawiłam oczywiście na tradycyjny wystrój, głównie w odcieniach czerwieni, zieleni i złota, nawiązujący trochę do czasów wiktoriańskich i faktycznie, udaje mi się co roku dokupić jeden czy dwa drobiazgi. W listopadzie 2019 znalazłam podczas zakupów mydło do rąk w świątecznym opakowaniu (pachnie cukrowym lasem!), dekoracyjną gałązkę z czerwonymi kulkami i girlandę za 11 złotych. Być może wybiorę się jeszcze na jakieś poświąteczne łowy przecenionych ozdób. Zobaczymy.
    ......
    Zapraszam Was do obejrzenia zdjęć, a także do bożonarodzeniowego wpisu z 2016 roku, w którym pokazywałam swój świąteczny stół.

    Piękny choinkowy obrazek przywiózł mi Włóczykij ze swojej motocyklowej wyprawy na Bałkany. Jego autorką jest Hana Stupica ze Słowenii. Wejdźcie koniecznie na jej Instagrama, żeby zobaczyć inne prace i moc szczegółów z jakimi tworzy swoje wizerunki zwierząt. 

    Pierwszy raz w tym roku kupiłam poinsecję. Zastanawiam się w ogóle czy przetrwa do świąt, bo już zaczęła gubić liście.

    Mój stołowy wieniec ma już 4 lata. Chociaż gałązki z zielonych zrobiły się białawe, nadal trzyma się bardzo dobrze.

    Bieda aranżacja wnęki w kredensie znalezioną podczas spaceru po Poznaniu gałązką. W połowie miesiąca wybiorę się na  poznański Rynek Jeżycki, na którym zakupię gałęzi z prawdziwego zdarzenia, jemiołę, a może nawet choinkę (chociaż w tym roku mam tyle roślin doniczkowych, że nie wiem czy w ogóle jest na nią miejsce :)). Uwielbiam rynek w grudniu, konkretnie sektor, gdzie sprzedawane są drzewka. Pachnie lasem, a po zmroku jest pięknie oświetlony.

    Dwie królikowe bombki zakupiłam w zeszłym roku w Ikei. 

    Świeczki z wosku, ale na ledy, czyli tradycja i nowoczesność w jednym. A tak całkiem na serio, są naprawdę ładnie wykonane, wyglądają naturalnie i można je umieścić na parapecie, bez obaw o to, że firana zajmie się ogniem.



    To akurat zdjęcie z ubiegłego roku, kiedy na stole stała mała choinka. Zimowy czas umilał mi zestaw herbat w świątecznych smakach i pięknych opakowaniach, nawiązujących do czasów wiktoriańskich.

    Wspaniały zestaw kolorowych bombek w starym stylu wyszukał dla mnie Włóczykij w 2018 roku. Ktoś sprzedawał wszystkie za 90 złotych. To prawie, jak trafienie szóstki w lotka.

    Dużą butelkę z mydłem do rąk o zapachu cukru i lasu, znalazłam podczas zakupów w listopadzie tego roku, a zestaw mniejszych buteleczek przywiozłam rok temu ze Lwowa. Kosmetyki mają bardzo dobry, naturalny skład, niestety nie pachną. 

    Marzyła mi się girlanda w przejściu między korytarzem a przedpokojem i... no cóż... szczerze mówiąc ta nie jest spełnieniem moich oczekiwań, ale kosztowała tylko 11 złotych za 2,5 metra. Póki co przyozdobiłam ją plastrami pomarańczy, myślę jednak, że kiedy dowieszę orzechy i inne łakocie będzie nawet znośnie. 

    Bez aromatycznej herbaty nie wyobrażam sobie zimy.

    Kilka kuchennych ozdób - piękne puszki z herbatą i kawałek papieru do pakowania prezentów w starym stylu oprawiony w ramkę, sprawiają, że kawowy kąt nabiera świątecznej przytulności.

    Dziadek do orzechów o imieniu Ludwig i świąteczny talerz kupiony w 2016 roku.


    Viewing all 89 articles
    Browse latest View live