Quantcast
Channel: Emnilda
Viewing all 89 articles
Browse latest View live

Wnętrza #2: Pokój dalekowschodni

$
0
0

Pomysł na wnętrze inspirowane Dalekim Wschodem pojawił się dość niespodziewanie mniej więcej dwa lata temu. Właściwie to trudno - po takim czasie - przypomnieć sobie impuls, który kazał mi zwrócić się właśnie w stronę Chin (bo to właśnie chińskie i japońskie elementy wystroju dominują w gabinecie), jednakże jakoś w tamtym czasie zainteresowałam się bliżej kulturą materialną Dalekiego Wschodu. Wcześniej wszelkich azjatyckich wpływów we wnętrzach się po prostu bałam* i odrzucałam wszystkie możliwości posiadania w domu czegoś azjatyckiego (mówiąc kolokwialnie). Książki o antykach i kulturze Chin, które czytałam wspomniane dwa lata temu, kazały mi jednak spojrzeć z podziwem na przedmioty użytku codziennego i meble wykonywane w dalekiej Azji; dostrzec w nich dzieła sztuki, dodatkowo systematyzując i powiększając moją małą wiedzę w tej dziedzinie.
Innym bodźcem, dzięki któremu zwróciłam się ku tamtym rejonom geograficznym, stały się obrazy XVIII i XIX-wiecznych wnętrz, bogato wyposażonych w przedmioty pochodzenia orientalnego bądź orientalizującego, co odpowiadało ówczesnej modzie. To wszystko sprawiło, że w mojej głowie zakiełkowała myśl: "A właściwie, dlaczego nie gabinet?"
......
Moje plany odnośnie urządzenia jakiegokolwiek wnętrza nigdy nie są pełne i nigdy nie są skończone. Lubię przepych i przeładowanie - taki wnętrzarski horror vacui, dlatego przy tworzeniu nowego pomieszczenia mam jednocześnie świadomość, że na przestrzeni lat będzie się ono trochę zmieniać, zapełniać starociami, obrazami, materiałami etc.
Gabinet początkowo był pokojem bez jakiegoś większego charakteru (pokazywałam go zresztą na blogu), aż w końcu pojawił się ten pomysł na "chińszczyznę". Jako że główny pokój wypoczynkowy stylem najbardziej nawiązuje do secesji (choć jest w nim też sporo elementów kultury arabskiej i szafa empire) początkowo postanowiłam, że gabinet też będzie utrzymany w tej stylistyce, a tylko nieliczne elementy wskażą inspirację dawną modą na orientalizm.
Szybko okazało się jednak, że dalekowschodnich elementów dekoracyjnych jest w pokoju zbyt wiele, by nazywać go secesyjnym, dlatego stwierdziłam że jak się bawić, to się bawić i do gabinetu został zakupiony stoliczek pokryty laką z lat 20 (prezent na Dzień Kobiet od Włóczykija) oraz szafa zdobiona płaskorzeźbami z jadeitu i masy perłowej. 
......
Mam już kilka przyszłościowych pomysłów dotyczących dalekowschodniego gabinetu. Przede wszystkim chcę w nim wreszcie zwiesić lampę sufitową, czyli dotychczasową, ale przemalowaną na azjatycką modłę (a zabieram się do tego od kilku miesięcy!). Nad drzwiami już niedługo zawiśnie czarna, aksamitna serweta z namalowanym na niej motywem krajobrazowym, kolejnym zaś krokiem będzie zabudowa ścian (regał albo półki na książki) i przemalowanie tychże na bardziej elegancki niż do tej pory, złoto-miodowy kolor.

* dzisiaj dość nieprzyjemne uczucia wzbudzają we mnie już tylko szafy gdańskie.

Przybornik pochodzenia indyjskiego, który trafił do gabinetu nieco okrężnie via Egipt oraz obrazek ręcznie malowany na jedwabiu, który znalazłam w hali ze starociami w sąsiedniej wiosce. Ciągle czeka na oprawienie i powieszenie na ścianie.

Szafę biblioteczną znalazłam na aukcji internetowej, a Włóczykij w tajemnicy kupił mi ją w prezencie gwiazdkowym.

Ręcznie malowany talerzyk dostałam od mamy.

Zbliżenie na płaskorzeźby zdobiące szafę. Są wykonane z naturalnych kamieni, a częściowo także masy perłowej. Musicie uwierzyć mi na słowo, że w rzeczywistości wyglądają o wiele piękniej niż na zdjęciach.

Jedno z moich ulubionych miejsc w domu - biurko! Kompletnie nie wyobrażam sobie życia bez tego mebla. W zasadzie już od dziecka zastanawiałam się, jak ludzie mogą radzić sobie bez porządnego biurka, ale wtedy tłumaczyłam sobie moje przemyślenia faktem, że mebel ten chwalę, ponieważ potrzebny jest mi do nauki i odrabiania lekcji. Nauka się jednak skończyła, a ja nadal biurko gloryfikuję i uważam, że obok łóżka jest to najniezbędniejszy domowy mebel.

Tę haftowaną torebeczkę znalazłam kilka lat temu w ciucholandzie, ale jest tak piękna, że aż żal trzymać ją w szafie, dlatego wykorzystana została do ozdoby gabinetu, podobież jak czarny pas materiału przy zasłonie. W rzeczywistości jest on jedwabnym szalem w delikatne chińskie wzory, który w razie potrzeby po prostu ściągam i wiążę sobie na głowie jako turban.

Także obraz widoczny na szafie to nic innego, jak twórcze wykorzystanie niepotrzebnych rzeczy, którymi w tym wypadku jest kawałek materiału z nadrukiem, pochodzący z pleców okropnego poliestrowego szlafroka oprawiony w ramę znalezioną w piwnicy.


Kilka pamiątek przywiezionych bezpośrednio z Chin przez Włóczykija podróżnika. Tak, tak, ten duży Budda to nie jest taka zwykła figurka ze sklepu Wszystko po 4,50 :)

Szkatułka stojąca na biurku jest jedną z trzech jakie posiadam. Pisałam już o nich w tym wpisie.


Obrazy, w bliżej nieokreślonej przyszłości, zawisną na którejś ze ścian. Póki co brakuje mi koncepcji, ale szkoda byłoby ich na co dzień nie oglądać, dlatego stoją wyeksponowane na biurku.


Filiżanki z chińskiej porcelany muszą być!
......
A poniżej poduszka do szpilek, która pełni w gabinecie rolę ozdobną.



Emnildowy mix modowy #6

$
0
0
Czas najwyższy na kolejną odsłonę modowego miksu Emnildy. Dzisiaj zdjęcia z przełomu lata i jesieni, które - mam nadzieję - będą w minimalnym chociaż stopniu inspirujące. Ja natomiast obecnie wyprzedzam pory roku i tak jak w sierpniu nie mogłam doczekać się mgły i jesiennej słoty, tak w tej chwili tęsknie wyglądam śniegu i mrozu, żeby móc nosić swój ulubiony zestaw, jakim jest ludowa chusta wraz z futrzaną czapą. Ostatnio zakupiłam także futrzaną kamizelkę (choć sztuczną), która przy obecnej pogodzie świetnie sprawdza się jako dodatkowe ocieplenie cienkiego prochowca, myślę jednak, że na blogu pojawi się dopiero w zimowej odsłonie.

Moja jedyna mała czarna. Mam jeszcze małą czarną z białym kołnierzykiem i małą granatową, ale to chyba się nie liczy?

Inspiracja filmem Doktor Żywago, jednym z moich ulubionych, który stał się moją zimową tradycją, niemal jak Kevin w Polsacie.


Gdybym miała wybrać jedną jedyną broszkę spośród wszystkich, które mam (a jest ich dokładnie 28), wybrałabym właśnie tę!

Część z Was już pewnie przeczytała na Facebooku, że moim nowym, wielkim odkryciem są flanelowe koszule. W moje ręce wpadły dość przypadkowo. Ot, jednego dnia w domu, kiedy nie miałam co na siebie włożyć, sięgnęłam do włóczykijowej szafy i wyciągnęłam taką właśnie koszulę. Jak się okazało, nie dość, że jest miła dla ciała i bardzo ciepła, to jeszcze wygląda na tyle dobrze, że z powodzeniem noszę ją do pracy i na niezobowiązujące wyjścia, ale jak tylko na horyzoncie pojawi się damska wersja, zaraz się w nią zaopatrzę :)

Kiedy nie wiem co na siebie włożyć, sięgam po sprawdzoną jedwabną bluzkę, broszkę i jeansy. Jest i na luzie i z nutką elegancji.

Jak widać (pisałam też o tym niedawno na blogu) moja garderoba nie jest szczególnie bogata w różne kolory. Mam kilka sprawdzonych, które bardzo lubię i dokupując nowe rzeczy do swojej szafy staram się, aby były one kolorystycznie dopasowane do tego, co już mam. Codzienne kompletowanie gotowego stroju jest wtedy zdecydowanie łatwiejsze.



Tyrolska dziewka i inne przypadki

$
0
0

Stali czytelnicy bloga zapewne wiedzą, że koniec października oznacza, iż na emnildowym blogu pojawia się jakiś creepy wpis. Niestety, w tym roku nie wyrobiłam się na czas - o Halloween przypomniałam sobie niecały tydzień temu zupełnie przez przypadek. Dodatkowo, mam teraz na głowie coś naprawdę ważnego, dlatego nie mogłam poświęcić czasu na przygotowanie tematycznego wpisu czy domowej imprezki ze strachami w tle, jak to zwykłam robić. Postaram się nadrobić zaległości w listopadzie - mam już na oku ciekawy temat, który zgłębiam od jakiegoś czasu*, poza tym listopad jest takim miesiącem, w którym tematy związane z przemijaniem, mrocznością i szeroko rozumianym gotycyzmem są jak najbardziej na topie.
......
Jeżeli tęsknicie za Halloweenem w moim wydaniu, zapraszam do kliknięcia w etykietkę Halloween umieszczoną w prawej kolumnie bloga. Znajdziecie tam wszystkie tematyczne wpisy z poprzednich lat. A jeśli mogę polecić Wam jakiś konkretny, będzie to z pewnością post z 2013 roku, który opowiada o Gabinetach Osobliwości i pełen jest smakowitych zdjęć wszelakich deformacji ludzkiego ciała. 
......
W dzisiejszym wpisie chciałam się podzielić zdjęciami jednej z sukienek kupionych w Krakowie, którą nazywam tyrolską (w ciucholandzie, gdzie ją kupowałam było kilka typowo tyrolskich sukienek, ale jakoś nie do końca mnie przekonywały, wybrałam więc taką wersję pośrednią) i którą zdecydowałam się nieco przerobić, ponieważ długość nie do końca mi odpowiada. Nie powiem - fajnie wygląda na zdjęciach, jednak przy codziennym noszeniu czuję się nią po prostu przytłoczona, dlatego w najbliższym czasie zwrócę się do nieocenionej cioci Włóczykija i poproszę o skrócenie tak, żeby sięgała za kolano. 

* A teraz mała dygresja. Zawsze nurtuje mnie i zastanawia jedna sprawa: Czy lepiej mieć jedno wąskie hobby i zgłębiając je stać się specjalistą w danej dziedzinie, czy też mieć szeroki krąg zainteresowań, ale znać je w bardziej pobieżnym stopniu. Ja interesuję się wszystkim po trochu (czasem mnie to przeraża, bo z jednego poznawanego zagadnienia, nagle powstaje kilkanaście nowych, jakże ciekawych, odnóg) i gdybym miała wymienić wszystko, co mnie w jakiś sposób pociąga, pewnie wykorzystałabym wiele liter. Mam nawet takie zagadnienia (niech to będą np. podstawy antycznej greki), które pomimo bycia fascynującymi skazałam już na wieczną niepamięć, bo zwyczajnie nie mam czasu, żeby je ogarnąć. Ten fakt braku czasu smuci mnie najbardziej, bo sprawia, że w tym całym procesie poznawczym muszę stosować zasadę rotacyjności, co mi się wcale a wcale nie podoba. W tym względzie wydaje mi się, że osoba, która zgłębia konkretne zagadnienie ma trochę łatwiej. A jakie jest Wasze zdanie w tym temacie? Jesteście bardziej nastawieni na szczegół czy na ogół?








(zdjęcia: Włóczykij)

Co nowego w grudniu? Mix #9

$
0
0

Wracam na dobre moi drodzy czytelnicy! Ostatni miesiąc był dla mnie dość ciężki, ponieważ zmieniałam pracę i wiązało się to ze sporym zaangażowaniem z mojej strony. Nie oznacza to, że teraz spoczęłam na laurach - tak naprawdę egzaminy, które były zakończeniem całego procesu rekrutacyjnego dopiero się zakończyły i nadal sporo nauki przede mną, ale będę miała zdecydowanie więcej wolnego czasu, co przełoży się na częstsze wpisy na blogu.
......
Żeby nie przynudzać - jako że ostatnio kompletnie nie miałam głowy do ładnego ubierania się, a tym bardziej robienia tematycznych sesji zdjęciowych, postanowiłam podzielić się z Wami nowościami (jak zobaczycie, niektóre nowości są całkiem stare) czyli stworzyć kolejny mix przypadkowych zdjęć (to już dziewiąty!) z różnymi fajnymi rzeczami. Także zaczynamy!
......
Przypominam też, że w razie gdyby ktoś bardzo za mną tęsknił, w przerwach między wpisami na blogu, może zaglądać na emnildowego fejsbuka lub instagrama. Tam jestem prawie codziennie.

Czy pamiętacie jeszcze chusty, które kupiłam jesienią w Krakowie? Jedna z nich okazała się być oryginalnym wyrobem z pierwszej rosyjskiej manufaktury takich właśnie chust, znajdującej się i funkcjonującej do dziś w miejscowości Pawłowskij Posad pod Moskwą. Odkryłam to za sprawą jednej z czytelniczek bloga, dzięki której poszperałam trochę w internecie i wśród tysiąca ludowych wzorów odnalazłam swój. Chusta obecnie służy mi jako obrus, ale zamierzam również wykorzystywać ją zgodnie ze sposobem przeznaczenia. Dodatkowo, tradycyjny proces wyrobu chust i dzieje samej fabryki są na tyle ciekawe, że mam nadzieję opisać je niedługo w osobnym wpisie.

Lubię owsiankę, ale o ileż przyjemniej je się ją, kiedy wiadomo, że na dnie talerza czeka piękny retro wizerunek małej dziewczynki z mufką ^_^

Notesy z żydowskimi grafikami kupiłam w Krakowie, w księgarni Austeria. Mają ozdobne strony przy okładce, a w środku gładkie, kremowe kartki. Do kupienia również na internetowej stronie księgarni.

Bluzkę z haftem kupiłam w ciucholandzie za 3 złote. W połączeniu z aksamitną spódnicą, dawną biżuterią i futrzakiem, tworzy świetny zestaw w dawnym stylu.

Torebki to jak najbardziej nowości, ale... sprzed wielu miesięcy. O ile nie zawodzi mnie pamięć, nie pokazywałam ich jeszcze na blogu, a mam się (nieskromnie przyznaję) czym pochwalić, bowiem otrzymałam je w prezencie od dwóch czytelniczek bloga - jedna z nich przekazała mi całą, zbieraną latami, kolekcję. Torebki są dla mnie bardzo cenne, gdyż, po pierwsze: są prezentem, a po drugie: wykonano je ze skór aligatorów i węży, tym bardziej więc dziękuję raz jeszcze za przekazanie ich w moje ręce. Dbam o nie należycie - mają nawet swoją półkę w czarnej szafie w dalekowschodnim pokoju.

Książki to też dość stara sprawa, bo kupiłam je we wrześniu w Krakowie (w taniej księgarni na Grodzkiej). Dehnela nie przedstawiam - to mój ulubiony, pięknie staroświecki, pisarz młodego pokolenia i mam nadzieję zgromadzić w końcu wszystkie jego książki. Na Szaleństwo katalogowanianigdy się jakoś specjalnie nie "grzałam", alekupiłam ze względu na przystępną cenę, poza tym książki Eco to zawsze intelektualna uczta - tak jest i w tym przypadku. Notatki myśliwskie z Afrykioraz Wyprawa do Chiwyuzupełniają moją niewielką, jak na razie,  kolekcję dawnych książek podróżniczych, które bardzo, bardzo lubię. Jest w nich wiele rzeczy, które mnie osobiście zachwycają: archaiczny język, dawne obyczaje oraz kultura podróżowania i dalekie krainy, które - przy uświadomieniu sobie ówczesnych możliwości dotarcia do nich - jawią się jako jeszcze bardziej tajemnicze i niezwykłe.O ziemiańskim świętowaniuto kolejny, w moim zbiorze, album wydawnictwa PWN, który opisuje najważniejsze tradycje związane z obchodzeniem świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Piękne ilustracje z epoki i mnóstwo ciekawostek sprawiają, że czyta się go wyśmienicie.Daleki Wschód w Wilanowie to niewielka objętościowo książeczka z mnóstwem ciekawych informacji dotyczących wilanowskiej kolekcji chinoiserie oraz pięknym zdjęciami poszczególnych eksponatów. Dodatkowo zawiera wiele cennych wskazówek dotyczących sztuki dalekowschodniej w ogóle, przekazanych w bardzo przystępny sposób.Historia świata w sztuceto album, w którym poszczególne historyczne wydarzenia zilustrowano obrazami, tłumacząc zarazem ich motywy i symbolikę. Przez to, że każdemu wydarzeniu poświęcone są tylko dwie strony, album jest idealny do czytania przed snem lub wtedy, kiedy nie ma czasu, by poświęcić go na dłuższą lekturę. Pisma o kulturze i sztuce z kolei, to zbiór arcyciekawych esejów o sztuce. Tak się zaczytałam w księgarni, że musiałam wziąć tę książkę do domu.

Liczba używanych przeze mnie kosmetyków (zarówno do pielęgnacji jak i makijażu) jest naprawdę niewielka, dlatego tych rzeczy, które mogę z czystym sumieniem polecić jest zaledwie kilka. Pierwszą z nich jest mgiełka o zapachu zielonej herbaty z Avonu. Jak na mgiełkę, zapach utrzymuje się długo, jest dość intensywny i bardzo ładny. Naturalny peeling do ciała firmy Nacomi to kolejny godny polecenia kosmetyk: dzięki zawartości masła shea nie muszę dodatkowo natłuszczać ciała po kąpieli, a kawa, która jest składnikiem peelingu, pachnie przepięknie. Moje trzecie odkrycie to elektryczna szczoteczka do zębów. Kupiłam (przyznaję) powodowana impulsem, bo moje koleżanki bardzo ją sobie chwaliły, więc kiedy zobaczyłam, że w Rossmannie jest na nią promocja długo się nie zastanawiałam. Zauważyłam różnicę już po pierwszym użyciu, a niedawno minął miesiąc jak jej używam i jestem bardzo zadowolona. Zęby rzeczywiście są dokładnie wyczyszczone, a wbudowany timer sprawia, że czasu mycia nie trzeba kontrolować z zegarkiem. Być może kiedyś zainwestuję w jakąś bardziej bajerancką szczoteczkę - w tej chwili ta najzwyklejsza w zupełności mnie zadowala.

Biszkoptowe ciasto z gruszkami i cynamonem, upieczone przez Włóczykija. Jest pyszne!

Moje tegoroczne odkrycie, o którym pisałam już na fejsbuku, czyli cejlońskie herbaty Basilur, które w przeciwieństwie do wielu smakowych herbat (które pięknie pachną, a gorzej smakują), smakują co najmniej tak dobrze jak pachną. Szczególnie zimową porą bardzo cenię sobie dobre herbaciane napary, a te z pewnością takie są. Moją małą kolekcję herbat Basilur stanowią cztery jej rodzaje: zielona z marokańską miętą (która ostatnio stała się jakoś bardzo popularna, bo produkują ją już chyba wszystkie większe firmy) oraz herbaty czarne z aromatami owocowymi mango, ananasa i marakui; truskawki i moreli; malin i papai. Herbaty kupiłam w Auchan Komorniki - ostatnio każda moja wizyta w tym sklepie kończy się kupieniem kilku opakowań. Na zapas dla siebie i na prezenty dla rodziny i znajomych.
Dodatkowy plus za piękne opakowania i puszki w oryginalnych kształtach.

Buty i futrzaną czapkę wypatrzyłam jakiś czas temu w ciucholandzie. Buty są skórzane, bardzo wygodne i mają fajny design, chociaż zamiast sznurowadeł planuję wiązanie z kolorowej wstążki. Na razie noszę takie, bo jakoś zawsze mi nie po drodze do pasmanterii.
......
A poniżej jeden z moich codziennych jesienno-zimowych outfitów. Kamizelka z ciucholandu (jakże by inaczej) to moje ulubione tegoroczne okrycie na chłodne dni. Daje radę nawet przy minusowej temperaturze.


Rosyjskie kwiaty na Twoich ramionach

$
0
0

Tytuł dzisiejszego wpisu to nic innego, jak hasło reklamowe najstarszej powstałej w Rosji fabryki ludowych chust i szalików. Mieści się ona w Pawłowskim Posadzie i od nazwy miejscowości, chusty znane są na całym świecie jako pawłoposadskie. Dlaczego akurat taki temat? Krótko mówiąc - we wrześniu, w jedynym z krakowskich ciucholandów, udało mi się kupić kilka fajnych, ludowych chust i zupełnie przypadkowo - dzięki komentarzowi jednej z czytelniczek bloga - zaczęłam szperać w internecie, odkrywając jedną z moich chust (nazywa się Lato w Pawłowie i zaprojektowała ją Tatiana Sucharewska) wykonaną właśnie w manufakturze o której dziś piszę.
......
Nakrycie głowy w formie szala zawsze było jednym z podstawowych atrybutów rosyjskiego narodowego stroju ludowego, zarówno codziennego jak i świątecznego. W czasach średniowiecza nakładano na głowę tzw. ubrus czyli kawałek białego płótna z haftem. W wieku XVII ustąpił on miejsca szalowi i chuście, które z kolei zaczęto drukować we wzory. W Rosji, zdecydowanie bardziej niż w społeczeństwach zachodnich, zwracano uwagę na przykrywanie głowy przez kobiety, które było symbolem skromności - w przypadku kobiet zamężnych poddania mężowi - a nieprzestrzeganie tegoż, wiązało się często z wykluczeniem społecznym. Trzeba też pamiętać, że zakrywanie głowy jest silnie związane z religią prawosławną - do dziś, kobiety wchodząc do cerkwi, narzucają na głowę wielobarwne chusty, których kolory tradycyjnie są przypisane różnym okresom liturgicznym. W okresie Wielkiego Postu są to chusty czarne - żałobne,  w Wielkanoc chusty czerwone, święto Trójcy jest związane z kolorem zielonym, święta maryjne z niebieskim, a w zwykłe dni kobiety zakładają chustę białą lub w jasnych kolorach.

Wasilij Surikow, Portret L.T. Matoriny, 1892 / Fedot Sychkov, Chłopka, 1917

Nieznany artysta, Portret dziewczynki, XIX wiek / Fedot Sychkov, Młódka, 1928

Wiktor Derjugin, Portret żony, 2010

Historia fabryki w Pawłowskim Posadzie liczy sobie już ponad 200 lat, a wszystko zaczęło się w 1795 roku pod Moskwą, gdzie jeden z chłopów posiadał własną fabrykę jedwabiu. Jeśli weźmiemy pod uwagę warunki życia w ówczesnej Rosji, to oczywistym jest, że chłop nie mógł być właścicielem jakiejkolwiek fabryki. Ta szumna nazwa dotyczyła w rzeczywistości małego wiejskiego warsztatu tkackiego, gdzie niejaki Iwan Dmitriewicz Łabzin zatrudniał 10 pracownic, które zajmowały się wyrabianiem jedwabnych szali. Były to szale bardzo przeciętnej jakości, niemniej udało się ten interes jakoś rozruszać, wejść w spółkę z Gryzanowem, który niedaleko prowadził podobny warsztat i tak właśnie zaczęła się historia jednej z najbardziej znanych rosyjskich manufaktur. Łabzin i Gryzanow z roku na rok ulepszali swoją fabryczkę, a co za tym idzie bogacili się, jednak dopiero wnuk Łabzina „przeszedł” ze stanu chłopskiego do kupieckiego dzięki temu, że prowadził handel obwoźny sprzedając rodzinne wyroby w miastach Rosji.
W połowie XIX wieku fabryka Łabzina zaczęła naprawdę liczyć się wśród innych tego typu przybytków i pomimo trudności, a więc dużej konkurencji, która wypuszczała na rynek szale tańsze, oraz oddalenia fabryki od Moskwy, która była głównym miastem zbytu wyrobów, Łabzinowi udało się osiągnąć wielki sukces. To właśnie w tym czasie firma nastawiła się na produkcję wełnianych szali z nadrukiem, które szybko stały się mega hitem wśród przedstawicieli rosyjskiej szlachty i bogatych kupców. Już w 1861 roku fabryka zatrudniała na stałe 2 kolorystów, 3 grafików oraz była w posiadaniu drukarki i innych ultranowoczesnych technologii (jak na XIX-wieczną Rosję to musiało być naprawdę coś!), a cztery lata później produkowane przez nią szale, zostały uhonorowane srebrnym medalem na targach w Moskwie. Kolejne lata to coraz stabilniejsza pozycja firmy na rynku – posiadanie chusty z Pawłowskiego Posadu było czymś nobilitującym, tym bardziej, że w latach 60 XIX wieku Jakub Łabzin otrzymał tytuł dostawcy Jej Królewskiej Mości Wielkiej Księżnej Aleksandry Pietrowny, a co za tym idzie, miał prawo do umieszczenia monogramu Księżnej na swoim szyldzie. Poza tym moda na szale demokratyzowała się – pod koniec wieku mogli sobie na nie pozwolić nie tylko przedstawiciele wyższych warstw społecznych, ale także drobnomieszczaństwo i zamożni chłopi. Pawłoposadskie chusty zdobywały kolejne nagrody na targach przemysłowych oraz wystawach sztuki wszechrosyjskiej, a firma Łabzina rozrastała się. Na początku XX wieku utworzono „Stowarzyszenie manufaktur Łabzina i Gryzanowa”, które stało się największą firmą produkującą rosyjskie wełniane szale i chusty, zatrudniającą ponad 2000 osób, mającą filie w różnych miastach Imperium (m. in. Omsku, Charkowie czy Urjupińsku) i majątek zakładowy wysokości ponad 4 milionów rubli.
Do rewolucji październikowej firmą zawsze kierował ktoś z rodziny Łabzinów, po niej, w 1917 roku - jak nietrudno zgadnąć - fabryka została upaństwowiona, a jej nazwa zmieniona na znaną do dziś, pochodzącą od miejscowości, w której wszystko się zaczęło. W kolejnych latach kontynuowano produkcję, choć w pierwszych dziesięcioleciach po wojnie, z braku szlachetnych materiałów (jedwabiu i wełny) wykonywano szale z bawełny. Chociaż rosyjskie kwiaty nadal były wzorem numer jeden, rozszerzono produkcję o wzory związane z kolektywizacją i industrializacją, które do dzisiaj można podziwiać w przyfabrycznym muzeum.

Moja chusta Lato w Pawłowie, w całej okazałości. Aktualnie służy mi za serwetę.

Ulica Carska w Pawłowskim Posadzie na początku XX wieku, a poniżej zdjęcie manufaktury Łabzina.


Produkcja chust w Pawłowskim Posadzie zaczyna się każdorazowo od projektu, który tworzą artyści zatrudnieni w fabryce. Co roku powstaje 200 nowych wyrobów z unikalnymi wzorami nawiązującymi do rosyjskiej kultury; tradycyjnie są to kwiaty i wzory orientalne, ale produkowane są również chusty  np. nawiązujące do ważnych wydarzeń historycznych. Każdy wzór jest zatwierdzany przez Radę Sztuki działającą przy fabryce, przedstawicieli Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz działaczy moskiewskiego ruchu artystycznego. 
Proces produkcyjny nie jest jakoś bardzo skomplikowany. Dawniej wzory na chustach odciskano za pomocą drewnianych matryc i ręcznie malowano, dziś wszystko jest zmechanizowane, a chusty barwi się maszynowo, co możecie podejrzeć w krótkim filmiku poniżej.


Blog w 2015 roku

$
0
0
http://emnilda.blogspot.com/2015/01/zimowy-spacer-czyli-o-cieple-w-xix-wieku.html

Przed nami kolejny rok, czas zatem na małe blogowe podsumowanie. Mijające miesiące nie były dla bloga zbyt łaskawe, zważywszy na niewielką ilość wpisów, jakie udało mi się przez ten okres przygotować. Tak wyszło po prostu i nie ma się co nad tym rozwodzić. Po sześciu latach blogowania przychodzą takie momenty, kiedy zastanawiam się czy pokazywanie swojego małego świata ma w ogóle sens, przeżywam chwile niechcenia i wówczas zostawiam bloga odłogiem na jakiś czas, by potem przeżywać swego rodzaju syndrom odstawienny i powrócić do niego z przyjemnością. W takich chwilach na serio cieszę się, że blog nie jest moim źródłem zarobku, bo tworzenie (albo wręcz produkowanie) wpisów po to, by utrzymać ciągłe zainteresowanie czytelników i sponsorów sprawiłoby mi wielką trudność. 
......
Niemniej od sześciu lat corocznie powstaje kilkadziesiąt wpisów, które czytacie i komentujecie, a tradycją stało się już grudniowe podsumowanie, dlatego dziś przygotowałam zdjęcia z kilkunastu postów.
......
Jeżeli coś szczególnie Was zainteresuje, wystarczy kliknąć w obrazek, który przeniesie do odpowiedniego wpisu.

http://emnilda.blogspot.com/2015/01/historia-dawnej-mody-2-xix-wieczne-bale.html
Na posty modowe przyjdzie czas za chwilę, zacznijmy od dość długaśnego wpisu dotyczącego XIX-wiecznych bali, w którym przeczytacie, jak kobiety przygotowywały się do takich imprez, jakie suknie trzeba było włożyć, aby olśnić ówczesnych znawców mody, oraz które akcesoria były potrzebne każdej kobiecie chcącej uchodzić za elegantkę.

http://emnilda.blogspot.com/2015/05/sztuka-ulotna.html
Kolejnym, bardzo lubianym przeze mnie postem z dużą ilością treści, jest ten o orientalnych zapachach. Stali czytelnicy zapewne wiedzą, że jestem wielką fanką ciężkich kadzidlano-opiumowych aromatów i o nich też jest ten wpis. Konkretnie zaś o cudownych woniach kościelnego kadzidła, manufakturze perfum z Omanu i marce Amouage, którą odkryłam w tym kończącym się roku. Zakup jednego z tych perfum jest moim najbardziej luksusowym noworocznym postanowieniem. Teraz muszę tylko zdecydować, który jest najpiękniejszy i powinien trafić na moją toaletkę :)

http://emnilda.blogspot.com/2015/02/woska-robota.html
Jako posiadaczka trzech cudeniek biżuteryjnych włoskiego pochodzenia, nie mogłam o nich nie napisać (znów wieeeele treści). Jeśli macie ochotę, poczytajcie o technice jaką są wykonywane oraz jej historii.

http://emnilda.blogspot.com/2015/10/wnetrza-2-pokoj-dalekowschodni.html
Osobnym gatunkiem wpisów, które w 2015 roku pojawiły się na blogu są posty wnętrzarskie, w których chwalę się pokazuję swoje mieszkanie. Ten rok należał zdecydowanie do pokoju dalekowschodniego. Bynajmniej nie dlatego, że pojawiał się na blogu często, lecz dlatego, że pokazałam go po raz pierwszy. Jak sama nazwa wskazuje, swoją stylistyką nawiązuje do tak modnego dawniej stylu orientalnego i chinoiserie, a sam pokój możecie zobaczyć w szczegółach klikając w powyższe zdjęcie.

http://emnilda.blogspot.com/2015/03/urocze-poranki.html
Czas najwyższy na małe podsumowanie wpisów związanych z modą. W tym roku - wyjątkowo - nie było ich dużo, ale kilka z nich weszło do ścisłej czołówki moich ulubionych postów w ogóle, co przy 270 wpisach jest niezłym osiągnięciem.
......
Przy okazji wejścia w kolejny rok dziękuję za to, że oglądacie, czytacie i komentujecie emnildowy blog oraz życzę Wam, drodzy czytelnicy, więcej wolnego czasu na przeglądanie ulubionych blogów (i czytanie książek oczywiście), wielu inspiracji, które ubarwią Wasze życie oraz spełnienia wszystkich Waszych noworocznych postanowień.

http://emnilda.blogspot.com/2015/11/tyrolska-dziewka-i-inne-przypadki.html

http://emnilda.blogspot.com/2015/09/powitanie-jesieni.html

http://emnilda.blogspot.com/2015/08/wiejskie-zycie.html

http://emnilda.blogspot.com/2015/01/zimowy-spacer-czyli-o-cieple-w-xix-wieku.html

http://emnilda.blogspot.com/2015/05/w-stylu-lat-trzydziestych.html

http://emnilda.blogspot.com/2015/03/blog-post.html

http://emnilda.blogspot.com/2015/01/rosyjskie-nastroje-3_16.html

Zimowa menażeria

$
0
0

Dzisiaj wpis podwójny, łączy bowiem moje stylówki (zima nie zima, ale stylówka musi być!), oraz bardzo amatorską pasję Włóczykija, czyli zdjęcia przyrody.
W ubraniowej roli głównej występuje moja ulubiona kamizelka ze sztucznego (niestety!) futra, którą znalazłam jesienią w ciucholandzie. Jest bardzo, bardzo ciepła, więc nawet przy minusowych temperaturach, założona na ciepły sweter, sprawdza się świetnie zamiast jakiegoś całościowego okrycia. Muszę jednak przyznać, że ciągłe jej noszenie sprawiło, że trochę już mi się znudziła, dlatego teraz odwieszam ją na jakiś czas do szafy.
Zazwyczaj kamizelkę tę łączę z ubraniami w stylu na mieszkańca Alaski - jeansami, traperami, uszatką, koszulą w kratę lub z folkowymi sukienkami, spódnicami i haftowanymi bluzkami i tę drugą opcję możecie dzisiaj zobaczyć.
......
Że zima jest fajna, możecie przekonać się, patrząc na wykonane przez Włóczykija zdjęcia ptaszków, które zamieszkują okolicę naszego domu. Przysiadają sobie na gałęziach pobliskich drzew albo też przylatują po ziarenka i słoninę pod samo okno. Ja nigdy ich jakoś specjalnie nie obserwuję - ot, popatrzę chwilę przy okazji otwierania okna, natomiast Włóczykij (jak na przedstawiciela włóczykijowatych przystało) jest wielkim fanem przyrody i gdyby nie jego zapał i chęci, podejrzewam, że nie miałabym pojęcia ani o ptakach, ani o sarnach i innej zwierzynie, która nas otacza, bo mój zmysł obserwacji... cóż... pozostawia wiele do życzenia :)










(zdjęcia: Włóczykij)

Klasyczny płaszcz zimowy

$
0
0

Nie lubię centrów handlowych. Ani zakupów. Tym bardziej wyprzedaży. A także tłumów ludzi w sklepach, nachalnych ekspedientek ze sztucznym uśmiechem i porozrzucanego wszędzie towaru.
Zazwyczaj kupuję "przy okazji", czyli mniej więcej tak, że albo ktoś wyciągnie mnie do jakichś sklepów, albo - słysząc komunikat o opóźnionym autobusie - sama decyduję się na małą rundkę po okolicznych sieciówkach. Czasem więc trafię coś fajnego, raczej jednak wyjdę z pustymi rękoma i niesmakiem spowodowanym stosunkiem ceny do jakości,  oglądaniem na wieszakach pomiętych ciuchów i ogólnym przygnębieniem, że teraz to tylko poliestry, ekoskóry i fatalne odszycia.
......
W tym roku, z różnych względów, musiałam sobie kupić nowe wierzchnie okrycie. Szukałam czegoś z dużą ilością wełny za przystępną cenę. Wiem, wyklucza się, ale w internetowym sklepie H&M trafiłam na płaszcz, który w miarę spełnił te oczekiwania - 85% wełny za 300 zł w sieciówce, to akurat tyle, ile mogę wydać.
......
Kupując jakiekolwiek zimowe okrycie, kieruję się trzema zasadami: 
Neutralny kolor. To podstawa, dzięki której wierzchnie okrycie będę mogła bez problemów i zbędnego zastanawiania się, zestawić z wzorzystymi ubraniami i akcesoriami.
Dobry skład. Mój płaszcz ma 50% wełny i 35% moheru. Szału nie ma, dupy nie urywa, bo -mimo w miarę dobrego składu - nie jest to gruby płaszcz, ale ze średnio ciepłym swetrem sprawdza się przy lekkim mrozie (w niższych temperaturach nie testowałam), więc generalnie jest ok. Swoją drogą, szkoda, że współczesnym płaszczom brak watolinowego docieplenia, albo doczepianej podpinki. Używałabym.
Klasyczny fason. Taki, który będzie dobrze wyglądać w tym roku, ale także w 2020. Płaszcz kupuję raz na jakiś czas i jeżeli wydam na niego mniej lub bardziej konkretne pieniądze, chcę, żeby cieszył mnie jak najdłużej.
......
Natomiast o wyborze tego właśnie modelu zadecydowały, prócz wyżej wymienionych, inne jeszcze względy:
Duży kołnierz. Nie lubię płaszczy z kapturami, więc duży i szeroki kołnierz idealnie sprawdza się w przypadku wiatrów i mrozów. Można go "postawić" i trochę osłonić się przed niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi.
Luźny krój. Wszystkie moje pozostałe płaszcze są taliowane, co, owszem, wygląda zgrabnie, ale sprawia, że kiedy temperatura jest na dużym minusie, nie mieszczą mi się pod nie grube, wełniane swetry. Pod ten płaszcz zmieszczę wszystko, poza tym cieszy mnie nowy krój w szafie.
Ciekawa faktura. Po prostu. Jest zupełnie inna niż krótko przystrzyżone włosie, jakie zazwyczaj można spotkać w sklepach. 







A poniżej kilka przykładów dodatków, które dobieram do płaszcza. Bardzo lubię jasne futrzane kołnierze i czapki, które ładnie kontrastują z czarną wełną.
 (najszybsze zdjęcia w historii bloga: Włóczykij)

Nie lubię makijażu

$
0
0

Właściwie na stwierdzeniu zawartym w tytule wpisu mogłabym zakończyć. Szczerze nie lubię makijażu, uważam go za kłamstwo, a widok kobiet z grubą warstwą tuszu, niestarannie podkreślonymi ustami lub podkładem przez który przebijają pryszcze sprawia, że dostaję bólu oczu. 
Moje pierwsze próby makijażowe przypadają gdzieś na okres późnego gimnazjum. Używałam wówczas tylko jakichś błyszczyków (teraz bardzo nie lubię błyszczyków bo kleją mi się usta i przylepiają włosy) i przezroczystej odżywki do rzęs i brwi, ale to było za mało, więc pożyczałam od mamy jej - zbyt ciemne dla mojej karnacji - podkłady, brązujące pudry, różowe szminki i wydawało mi się, że wyglądam jak milion dolarów. Nie wiem, mam nadzieję, że w kontakcie ze światem zewnętrznym młodość broniła się sama, nawet pod warstwą tych okropnych kosmetyków, w każdym razie jak milion dolarów nie wyglądałam. Ani wtedy, ani później.
......
Potem nadszedł czas, kiedy zaczęłam kupować własne kosmetyki, bardziej współgrające ze mną, testowałam je wzdłuż i wszerz, ale nigdy tak naprawdę nie nauczyłam się malować. Miałam oczywiście przelotne znajomości z kolorowymi cieniami do powiek i romanse z podkładami, by ostatecznie stwierdzić, że najbardziej kręci mnie naturalna twarz podkreślona tylko tu i ówdzie.


Nie używam więc wielu kosmetyków. Moim stałym elementem makijażu jest płynny korektor pod oczy, który wklepuję żeby zatuszować ewentualne cienie. Na konkretne wypryski (a niestety te zaskakują mnie dość często) punktowo nakładam korektor lub bazę Fit me! od Maybelline, która tuszuje zaczerwienione miejsca. Kiedyś codziennie nakładałam na twarz podkład, ale po kilku godzinach zaczyna on wyglądać niefajnie po prostu, więc schowałam go do szuflady.

Brązowym cieniem z Bell podkreślam brwi. Nie sprawdziły się u mnie miękkie kredki do brwi, które notorycznie wyrywały mi włoski.
W przypadku większych wyjść nakładam na twarz puder, a na powieki cienie z takiej zwykłej, neutralnej paletki Wibo. Trzymam się raczej jasnych kolorów, w tych ciemnych czuję się trochę jak w przebrana na Hallowen, ale czasem też je stosuję. Moim patentem na większe wyjścia (z racji tego, że nie używam różu, bo często mam wypieki na policzkach) jest używanie perłowego cienia na kości policzkowe, który je doskonale rozświetla.

Przy niewielkiej ilości kosmetyków, moja kolekcja szminek jest dość pokaźna. Jednak różnice między poszczególnymi kolorami są dość subtelne i tym też uzasadniam ich ilość (nie mówiąc już o tym, że niektóre są matowe, inne błyszczące itd.). W każdym razie usta w ciemnym kolorze, to podstawa mojego makijażu.
......
I to właściwie koniec mojego malowania. Nie ma w tym szaleństwa, jest konsekwencja, którą przedstawiam na obrazku poniżej (tak właśnie wygląda mój codzienny makijaż). Czasem dodaję do tego eyeliner, jednak często łzawią mi oczy i nawet ten wodoodporny wygląda wówczas nieestetycznie. A może znacie jakieś fajne, wodoodporne eyelinery?



Wiosenne zmiany na lepsze

$
0
0

Do nowej fryzury wciąż się przyzwyczajam. Cięcie włosów zawsze budzi we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony cieszę się, że pozbywam się ciężaru długich pasm, problemów z rozczesywaniem i wymyślaniem nowych fryzur; z drugiej, krótkie i rozpuszczone to nie do końca moja bajka (a grzywka to już zawsze poroniony pomysł). Niemniej, po raz kolejny spróbowałam i oswajam, a jeżeli będę się dobrze czuć, w maju planuję kolejne cięcie. 
Muszę też pomyśleć nad jakąś stylizacją włosów, bo zawsze zostawiam je po myciu na pastwę losu i nie zajmuję się nimi wcale, suszę naturalnie i widzę, że przydałaby się im (grzywce szczególnie) mała uwaga. W moim przypadku jest to jednak większa akcja, gdyż muszę zaopatrzyć się w piankę i poszukać końcówki od suszarki. Także tego. Na razie mi się nie chce.
......
Poza tym postanowiłam na wiosnę wprowadzić kilka innych zmian.
1. Być częściej obecną na blogu. Zima i noszenie w kółko jednego ulubionego płaszcza, nie sprzyjało zamieszczaniu wpisów. Poza tym, muszę przyznać, że bardzo wygodną formą dzielenia się z Wami nowościami, zdjęciami i fajnymi linkami stał się dla mnie Facebook i Instagram i tam też najczęściej się pojawiam. Nie ukrywam, że tego typu przekaz jest bardzo wygodny i pozwala w bardzo szybki i mało pracochłonny sposób o czymś Was poinformować. Jednak najważniejszym miejscem jest blog i dlatego (choć zachęcam oczywiście do odwiedzania portali społecznościowych) to jemu zamierzam teraz poświęcić najwięcej czasu.
2. Dbać o siebie. Nie żebym teraz o siebie nie dbała, ale w ostatnim - dajmy na to - półroczu, zauważyłam że najzwyczajniej w świecie się starzeję. Coraz więcej mam siwych włosów, kurzych łapek, a cera nie jest już taka sprężysta jak dawniej. Taka jest kolej rzeczy i zmiany te akceptuję (chociaż niekiedy oglądanie wyfotoszopowanych dziewczyn w internecie potrafi zdołować), ale uświadamiają mi one, że czas pędzi naprzód i warto po prostu zatroszczyć się o własne zdrowie oraz wygląd. W tym celu stawiam na takie banały, jak dobre kosmetyki pielęgnacyjne, ale przede wszystkim zdrową dietę, ruch i badania lekarskie (brrr!)
3. Dobre zakupy. Umiejętność, którą ciągle doskonalę i którą praktykuję też pod hasłem: "biednego nie stać na kupowanie tanich rzeczy", chociaż akurat nie na cenę bym tu zwróciła uwagę, a na jakość. Wolę kupić raz, a porządnie, a więc jak buty i torby to ze skóry, jak sweter to z wełny lub kaszmiru, jak bluzki to z naturalnych tkanin, jak kosmetyki to ekologiczne, a jak biżuterię to ze szlachetnych kruszców (co oczywiście nie przeszkodziło mi kupić tego uroczego zestawu biżuterii z dzisiejszych zdjęć za 10 zł). Przy tego typu świadomych zakupach zwracam uwagę na maksymalnie jak najbardziej klasyczny krój i wzór, tak żeby przedmiot jak najdłużej mi służył. 
Takie rozsądne kupowanie idzie mi coraz lepiej - potrafię odrzucać już prawie wszystkie poliestry, nawet te, które kosztują złotówkę na wyprzedaży w ciucholandzie. Ale o tej zakupowej "filozofii" napiszę niedługo trochę więcej.
......
No to niech ta wiosna wreszcie przyjdzie, co nie?





(zdjęcia: Włóczykij)

Amouage. Zapach przeznaczenia.

$
0
0

Kolejne spotkanie z perfumami Amouage było tylko kwestią czasu i wiedziałam to od momentu, kiedy napisałam ten tekst. W chwili, kiedy poznałam tę manufakturę niezwykłych zapachów, stworzoną przez krewnego omańskiej rodziny królewskiej, przestały się dla mnie liczyć inne perfumy. Każdy jeden zapach, który do tej pory uważałam za bogaty, pełen głębi i niezwykłości, zbladł przy wytworach perfumiarzy z Amouage, a nic nie zapowiadało takiego rozwoju sytuacji. Próbki zamówiłam niecały rok temu z ciekawości, wiedziona raczej ich niezwykłymi opisami (trudno nie zachwycić się opisem zapachu zainspirowanego Traviatą; odzwierciedlającego kwiat kamelii, który nie pachnie w swojej naturalnej postaci), a okazało się, że odkryłam markę której - wiem to - pozostanę wierna.


W międzyczasie romansowałam jeszcze trochę z próbkami niszowych zapachów innych firm, chociaż wiedziałam że - koniec końców - kupię któreś z pachnideł Amouage. Zamówiłam jednak Avignon Comme des Garçons, który w założeniu ma być zapachem kościoła katolickiego. Czuć w nim woń zmurszałych schodów gotyckich katedr i drewnianych stuletnich ławek (co zawdzięcza m.in. zawartemu w perfumach drewnu cedrowemu), na pierwszy plan wybija się jednak kadzidło, które na tyle dominuje w kompozycji, że jak dla mnie jest zbyt dosłowne. Perfum jest piękny i dobrze się w nim czuję, jednak nie o taki efekt zapachowy - jakbym spędziła cały dzień przed ołtarzem, w oparach tlącego się trybularza - mi chodzi.
Zagorsk z tej samej serii od Comme des Garçons to zapach cerkwi. Wyczuwam w nim głównie zapach iglastego drewna, które kojarzy mi się nie tyle z prawosławną świątynią, ile z gorącym i suchym zapachem sauny fińskiej (być może przez to, że jednym z kilku "drewnianych" składników zapachu jest sosna). Nawet gdybym chciała tak pachnieć, nie do końca da radę, bo zapach jest dość nietrwały. 
Z ciekawszych woni, które niedawno prztestowałam, wspomnę jeszcze Sensei Piotra Czarneckiego, orientalno-drzewny zapach unisex, w którym wyczuwam bardzo intrygującą mieszankę suszonych śliwek, kawy i dobrego alkoholu. Jestem na tak, aczkolwiek mam pewne zastrzeżenia co do trwałości, którą jednakże będę jeszcze sprawdzać.

W końcu nadszedł ten czas, kiedy musiałam się skupić na wyborze swojego zapachu Amouage. Decyzja nie był prosta, bo chociaż nie znam wszystkich woni tej firmy (jeszcze tyle przede mną ^_^), to te, z którymi zdążyłam się zapoznać, skutecznie zamąciły mi  w głowie. W końcu na placu boju pozostały trzy, a w zasadzie dwa, bowiem Interlude od początku był moim pewniakiem, a dla własnej przyjemności postanowiłam zamówić dwie pełnowymiarowe butelki. O drugie miejsce walczyły kwiatowo-kadzidlany Fate i ziołowo-przyprawowy Opus IV. W końcu zdecydowałam, że moim (nomen omen) przeznaczeniem będzie Fate i ten właśnie zapach ubrany w piękny tęczowy flakon z pozłacanym korkiem, zamówiłam jako drugi.


O zapachach Amouage napisano wiele, ja jestem niezbyt biegła w przedstawianiu zapachowych niuansów i labiryntów nut głowy, serca i bazy, więc sobie podaruję. Poza tym jestem zdania, że te wonie trzeba poznać osobiście, gdyż są tak głębokie i wielowymiarowe, że próby opisania ich są zawsze niezdarne w stosunku do bogactwa zapachu, jaki prezentuje każdy z perfumów. Nie umiem ich też porównać do żadnych bardziej znanych, mainstreamowych zapachów z popularnych perfumerii - są po prostu wyjątkowe i, co tu dużo mówić, warto dać się tą wyjątkowością otulić.


Perfumy Amouage są produkowane wyłącznie z naturalnych składników co wpływa na ich niespotykaną trwałość. Bardzo intensywny zapach utrzymuje się kilka godzin, potem nieco łagodnieje zmieniając swój charakter, by nawet na następny dzień pozostać aromatem wyczuwalnym tuż przy skórze. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że nosząc na sobie te zapachy trzeba być pewnym siebie, mieć niezachwiane poczucie własnej wartości, jednak - paradoksalnie - ubranie się w jakikolwiek zapach Amouage daje właśnie pewność siebie i poczucie wyjątkowości, o czym możecie przekonać się testując je na sobie :)


"Nie dla bydła", czyli o manii zbierania

$
0
0
Leon Wyczółkowski, Portret Feliksa Jasieńskiego w błękitnym kaftanie, 1911
"Lepiej byłoby, gdyby to Jasieński wisiał, a Chrystus grał"– miał powiedzieć Stanisław Wyspiański, widząc obraz przedstawiający późnogotycką rzeźbę Chrystusa na krzyżu z kościoła św. Wojciecha w Starym Wiśniczu oraz Feliksa Jasieńskiego (1861-1929), który pod ową rzeźbą gra na fisharmonii. Kim był bohater dzisiejszego wpisu, że budził takie emocje wśród współczesnych sobie artystów?
Kolekcjoner sztuki, krytyk, publicysta, mecenas, filantrop, jeden z najbarwniejszych przedstawicieli bohemy krakowskiej… Oszczędzę Wam typowej notki biograficznej, która, choć ciekawa - bo Jasieński wywodził się z rodzin o wielkich tradycjach - niepotrzebnie wydłużyłaby wpis. Fascynacja sztuką zaczęła się u Feliksa, kiedy miał dwadzieścia kilka lat i wyjechał na studia do Paryża. Tam odkrył kuszącą zawartość antykwariatów, przebogato wyposażonych w sztukę Dalekiego Wschodu, która wówczas budziła wielkie zainteresowanie mieszkańców Europy. Jasieński zaczął ją po prostu kolekcjonować - kupował różne piękne przedmioty, wydając na nie prawie wszystkie zaskórniaki przesyłane przez rodzinę z Polski, a po kilku latach wrócił do kraju z pokaźnym zbiorem 5 tysięcy eksponatów (głównie japońskiej proweniencji). Tak to się zaczęło.

Feliks Jasieński w samurajskim hełmie i japońskim kimonie na balkonie krakowskiego mieszkania, 1903-1904
Jednocześnie z maniakalnym zbieractwem, Jasieński poszerzał swoją wiedzę o sztuce w ogóle, poznawał twórców, nurty, powiązania, co w konsekwencji sprawiło, że stał się zbieraczem świadomym – wiedział jakich elementów szuka do swojej kolekcji, aby stanowiła całość i doskonale znał jej wartość. Ponadto zaangażował się w działalność rozmaitych instytucji i stowarzyszeń związanych ze sztuką Warszawy (po powrocie z zagranicy zamieszkał bowiem w tym właśnie mieście) oraz głosił radykalne poglądy w sprawach sztuki, potępiając artystów tworzących tradycyjne, zgodne z obowiązującym kanonem dzieła czy tzw. twórczość społeczną, nazywając ich wprost kłusownikami sztuki. Niestrudzenie głosił, że zmiany i ewolucje w sztuce są nieuniknione. Nie uznawał autorytetów, niezbywalnych nazwisk, tworzenia po to, aby zrealizować cele polityczne. Sztuka dla sztuki, dla idei – to było hasło, które przyświecało zarówno Jasińskiemu, jak i współczesnym mu artystom stawiającym głównie na jej funkcje estetyczne.

Feliks Jasieński wieszający w Sukiennicach grafiki ze swoich zbiorów, 1902
Feliks Jasieński swymi zbiorami lubił i chciał dzielić się z publicznością i ludźmi kochającymi piękno, doceniającymi kunszt wykonania artystycznych przedmiotów, których Jasieński był nabywcą i właścicielem. Prócz kameralnych wystaw, o których więcej za chwilę, człowiek ten cały czas myślał nad formą udostępnienia swojej kolekcji szerokiej publiczności "ku pożytkowi wspólnemu i edukacji rodaków", w ramach przekazania jej jako darowizny Narodowemu Muzeum w Warszawie, jednak nieudana wystawa w "Zachęcie" na tyle zraziła go do Warszawy, że nie tylko zrezygnował z przekazania zbiorów, ale nawet wyprowadził się do Krakowa (w którym mieszkał aż do śmierci). Co spowodowało taki zwrot akcji? Otóż w 1901 roku Jasieński zorganizował we wspomnianej "Zachęcie" wystawę sztuki japońskiej. Chciał pokazać jej piękno mieszkańcom Warszawy, liczył na to, że drzeworyty z odległego kraju, tworzone w zupełnie innej kulturze ich zachwycą. Stało się jednak inaczej. Wystawa wzbudziła kontrowersje, na jej temat opublikowano serię nieprzychylnych artykułów, nazywając sztukę Japonii „obrazkami ze skrzynek na herbatę”. Jasieński z kolei otwarcie zarzucił mieszkańcom i włodarzom miasta zaściankowe poglądy, a nawet umieścił przy swoich eksponatach napisy: "Nie dla bydła" oraz "Trzeba zrozumieć, że herbata chińska i sztuka japońska to są dwie rzeczy odmienne". A następnie zgarnął swoją kolekcję do kufrów i pojechał do Krakowa.

Małgorzata Łada-Maciągowa, Portret Feliksa Jasieńskiego, przed 1921
Kraków był wówczas miastem, w którym polscy artyści i ich dzieła mieli się bardzo dobrze, toteż nasz bohater, jako zwolennik nowoczesnych nurtów w sztuce szybko odnalazł się w środowisku bohemy krakowskiej, a jego dom przy Rynku stał się jednym z najbardziej znanych adresów w mieście. Osoby związane z krakowskim środowiskiem artystycznym, zbierały się tam by dyskutować z gospodarzem i podziwiać jego nieprzebrane zbiory, upchnięte po kątach w całym mieszkaniu. Japonika zgromadzone u Jasieńskiego olśniewały wielu artystów Młodej Polski, którzy inspiracje Dalekim Wschodem przenosili później na swoje płótna, żeby wymienić chociażby: Józefa Mehoffera, Leona Wyczółkowskiego, Juliana Fałata czy Józefa Pankiewicza. Polscy impresjoniści i przedstawiciele innych nowoczesnych wówczas nurtów sztuki byli grupą, w którą inwestował Jasieński. Wspierał utalentowanych artystów, był ich mecenasem, kupował i wystawiał dzieła, a z reguły po prostu wynosił je z pracowni artystów za ich przyzwoleniem i aprobatą, gdyż było powszechnie wiadomym, że Jasieński ma nosa i wybiera prace doskonałe - dostrzegając w nich blask artystycznego geniuszu – które rozsławią danego twórcę. Te "napaści" na pracownie były tematem żartów i karykatur, bo Jasieński nie ograniczał się tylko do obrazów. W domu Wyczółkowskiego wyciągnął szkice aż spod łóżka gospodarza, a innym razem wyniósł od niego XVIII wieczny zegar szafkowy, który wszak Wyczółkowski sam pomógł zarzucić mu na plecy. Słynny Szał uniesień Władysława Podkowińskiego - który dzisiaj można oglądać w krakowskich Sukiennicach - po nieudanym przyjęciu przez publiczność, uratował właśnie Jasieński, zabierając go gospodarzowi, kiedy ten zaczął ciąć go nożem. Płótno wisiało potem na honorowym miejscu w mieszkaniu Jasieńskiego.

Jacek Malczewski, Portret Feliksa Jasieńskiego, 1903
Przeprowadzka do Krakowa nie zmieniła jego planów, dotyczących powiększających się ciągle zbiorów. Chciał je godnie udostępnić potomnym, rozpoczął więc pertraktacje z władzami miasta, zabiegając o umieszczenie kolekcji w jednym miejscu jako nierozerwalnej całości. Jednocześnie chciał być jej kustoszem – mieć wpływ na nowe zakupy i usuwanie poszczególnych elementów w razie potrzeby. Rozmowy z miastem przeciągały się, tymczasem Jasieński niestrudzenie organizował wystawy kameralne, w udostępnionych przez miasto i rozmaite towarzystwa pomieszczeniach. Sam dobierał eksponaty (zazwyczaj były to wystawy monograficzne dotyczące twórczości konkretnego artysty lub wybranego zagadnienia z dziejów sztuki), on jeden ponosił koszty wystawy, a podczas jej trwania wygłaszał odczyty. W ciągu 20 lat zorganizował 40 takich pokazów, a w roku 1920 podpisał wreszcie umowę z miastem Krakowem, któremu podarował ponad 15 tysięcy zgromadzonych przez siebie eksponatów, w tym ponad 6,5 tysiąca japoników. Pozostał ich jedynym właścicielem aż do śmierci w 1929 roku. Cały czas uzupełniał kolekcję, a ostatnie przedmioty zakupił na tydzień przed śmiercią.

Kazimierz Sichulski, Karykatura Feliksa Jasieńskiego i Leona Wyczółkowskiego (Odwołuje się ona do słynnego grabienia pracowni artystów. Jasieński jako Żyd wynosi zawartość w orientalnym worze do swojego domowego muzeum)

Wnętrze krakowskiego mieszkania Feliksa Jasińskiego. (Mieszkałabym! ^_^)

Mieszkanie Feliksa Jasińskiego. Na ścianie obraz Szał uniesień Podkowińskiego.

Utagawa Hiroshige, Scena w śniegu z serii: "Wytworny książę Genji"
Zbiory zgromadzone przez Feliksa Jasieńskiego są przeogromne! Główny trzon jego niesamowitej kolekcji stanowią eksponaty pochodzenia japońskiego, w skład których wchodzi 4500 drzeworytów ( w tym światowe unikaty z okresu Edo, słynne drzeworyty Utagawy Hiroshige i Katsushika Hokusaia  - od których zresztą Jasieński zaczerpnął swój najsłynniejszy pseudonim – Manggha), kolorowe i monochromatyczne malarstwo japońskie przedstawiające sceny z życia codziennego, pejzaże, studia ptaków i kwiatów, na które składa się około 100 obrazów poziomych (emakimono) i pionowych (kakemono). Kolejną dużą, bo bogatą w około 700 sztuk, gałęzią zbiorów Jasieńskiego, są dalekowschodnie militaria, czyli długie (katana) i krótkie (wakizashi) miecze samurajskie, sztylety (tantō), ozdobne części mieczy kute w żelazie, hełmy, maski wojenne i zbroje. Liczną grupą zbiorów jest kilkaset wyrobów rzemiosła artystycznego pochodzących z okresu od XVII –XIX wieku. Są to przede wszystkim wyroby z laki, a więc wszelkiego rodzaju puzderka, szkatułki, przybory do pisania, ozdoby do włosów i duże przedmioty użytkowe, często dodatkowo malowane, inkrustowane perłowcem i metalami lub rzeźbione. Poza tym w skład tej grupy różności można wliczyć tkaniny dalekowschodnie, kimona, pasy do kimon (obi), wyroby ceramiczne, parawany, fajki, instrumenty muzyczne, maski aktorskie, rzeźby sakralne oraz netsuke. Poza tym udało się Jasieńskiemu zgromadzić przedmioty z Chin i innych krajów Dalekiego Wschodu oraz bogaty księgozbiór dotyczący kolekcji, który do dziś jest częściowo aktualny. 

Utagawa Hiroshige, Rozpogodzenie po śnieżycy w Kameyama, plansza 47 z serii Pięćdziesiąt trzy stacje na gościńcu Tokaido, ok. 1833-1834
Poza tym kolekcja obejmuje grafikę, rzeźbę, rysunek i malarstwo polskich artystów młodopolskich, a więc wspomnianego już Podkowińskiego, Pankiewicza, Fałata, Mehoffera, Wyspiańskiego, Jacka Malczewskiego, Wyczółkowskiego, Olgę Boznańską, Konstantego Laszczkę, Wojciecha Weissa i innych; malarstwo i grafikę zachodnioeuropejską (w tym nazwiska takiej klasy jak: Francisco Goya, Pierre Bonnard, Paul Gauguin, Edouard Manet), tkaniny i ubiory polskie, europejskie i bliskowschodnie (w  jednym z nich Jasieński statystował nawet w wystawianej ongiś sztuce Kasprowicza Uczta u Herodiady), czy pasy kontuszowe, których ilość zgromadzona przez bohatera dzisiejszego wpisu szła w setki!

Wazon z sylwetką smoka, 2. poł. XIX w.
Zbiory Feliksa Jasieńskiego od 1934 roku można oglądać w kamienicy Szołayskich w Krakowie (choć część z nich wspiera też inne odziały Krakowskiego Muzeum Narodowego). W czasie II wojny Światowej zainteresowali się nimi naziści, którzy uznali kolekcję Jasieńskiego za trzeci pod względem wartości zbiór w Europie i wykorzystali ją na rzecz wzmocnienia stosunków dyplomatycznych z Japonią. W 1944 roku zorganizowali wystawę japoników Jasieńskiego w krakowskich Sukiennicach, którą to wystawę wiele lat później wspominał Andrzej Wajda, jako iskrę-inspirację na rzecz działań ku stworzeniu krakowskiego Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, które "wyrasta z ducha wielkiego polskiego kolekcjonera i znawcy sztuki Feliksa Jasieńskiego (…), zgodne z jego głębokim i wciąż aktualnym rozumieniem społecznej roli sztuki, która służy szerokiemu odbiorcy, kształtuje i wychowuje, jest łatwo dostępna i szeroko znana, a nie ukryta w magazynach".

Biurko składane, XIX w.

Watanabe Shotei , Lato, ok. 1891

Nowości na wiosnę. Mix #10

$
0
0
Na początek małe ogłoszenie parafialne: postanowiłam nieco ułatwić Wam poruszanie się po blogu i pod nagłówkiem stworzyłam bardzo proste menu ze spisem treści bloga, w których znajdziecie odnośniki do większości z prawie 300 wpisów. Kilka postów nie załapało się, ponieważ albo ich tematyka jest "z dupy" i nie pasuje do żadnej kategorii, albo celowo wolę je ukryć (bywa niestety tak, że przypominając sobie po kilku latach niektóre wpisy, myślę sobie: "o-em-dżi, co za żenada!" Mogłabym je oczywiście usunąć, ale zostawiam, jako nagrodę dla wytrwałych poszukiwaczy :D
No nic, mam nadzieję, że spis treści poprawi i ulepszy Wasze wycieczki po blogu (dajcie znać w komentarzach, co o nim myślicie). Wpisy z modą i do poczytania są posegregowane od najnowszych do najstarszych, wpisy wnętrzarskie od najstarszych do najnowszych (ha!), także miłej zabawy.
Inną, bardziej szczegółową metodą zwiedzania bloga są etykietki w kolumnie po prawej lub wyszukiwarka, która jednak nie działa na hasło: Wpisy, których Emnilda nie chce pokazać.
......
Ad rem. Jakoś nie mam ostatnio ochoty na zdjęcia swojej osoby (chociaż mam parę fajnych nowych ciuszków i obiecuję, że wkrótce je pokażę). Zajęta jestem przede wszystkim remontem kuchni, który trwa już drugi miesiąc, ale wszystko wskazuje na to, że niedługo się zakończy i wreszcie będę mogła posprzątać i zacząć znów gotować! Nie żebym była jakąś Perfekcyjną Panią Domu, ale organizacja życia domowego przy remoncie kuchni, kiedy właściwie da się tylko zagrzać wodę na herbatę jest - co tu dużo mówić - mało komfortowa. Nic to, najważniejsze, że remont dobiega końca. W czasie pomiędzy dopatrywaniem szczegółów, a wybieraniem dodatków, w mojej głowie krystalizuje się wizja kolejnych pomieszczeń, które będziemy z Włóczykijem odnawiać. Przygotowuję się do remontu sypialni, która docelowo nabierze bardziej secesyjnego charakteru tak, żeby była spójna z resztą mieszkania. Przez te pięć ostatnich lat, dodając kwiatki, baldachimy i obrazki z paniami w perukach, zrobiłam z niej trochę taki rokokowy buduar i sama nie wiem, jak to się stało, zważywszy na to, że nie lubię rokoka. Teraz zrobi się poważniej i ciemniej, a o postępach będę Was informować w kolejnych wpisach.
......
A więc remont i wystrój wnętrz to jest to, co mnie ostatnio zajmuje. Jak już pisałam, nie mam nowych zdjęć związanych z modą, dlatego dzisiaj postanowiłam podzielić się z Wami nowościami, których trochę się od ostatniego takiego tematycznego wpisu zebrało. Także zaczynamy.

Oprócz wspomnianych remontów postanowiłam sobie na wiosnę, że zajmę się wszystkimi niedoróbkami i prowizorkami, jakie królują u mnie w domu (no może większością, bo niektóre wymagają męskiej ręki i bez pomocy Włóczykija się nie obejdzie). Tak więc doszywam frędzle do leżących z tego powodu odłogiem serwet, maluję lampy i oprawiam nieoprawione obrazki, dzięki czemu m.in. mój piękny chiński pejzaż malowany na jedwabiu, może wreszcie godnie ozdabiać biurko.  

Kosmetyki Babuszki Agafii odkryłam przypadkowo dzięki koleżance z pracy, która bardzo zachwalała mydło syberyjskie (też zachwalam: jest bardzo wydajne i świetnie działa). Postanowiłam złożyć większe zamówienie i zaopatrzyłam się w cały zestaw produktów pielęgnacyjnych, które - co tu dużo mówić - są bardzo dobre. Fajnie działają, są ekologiczne, wydajne i bardzo atrakcyjne cenowo, co sprawia, że po zużyciu tej partii zamówię kolejną. Może nie są to kosmetyki, które gwarantują spektakularny efekt w pięć minut, ale stosowane regularnie, dają widoczne efekty.
Kolejną nowością jest oliwka firmy Palmer's, której dałam szansę ze względu na świetne działanie innego produktu tej firmy - balsamu do ciała z masłem kakaowym. Oliwka jest bardzo dobra, ale jednak po jej zużyciu wrócę do oliwki Hipp, której używam już od kilku dobrych lat. Ostatnim produktem pielęgnacyjnym, z którego jestem bardzo zadowolona, jest peeling do domowej mikrodermabrazji VitalDerm. To jest jeden z tych kosmetyków, który od razu robi efekt wow! Cera jest gładka i miękka - no po prostu marzenie.

Trochę nowości wyposażenia domowego. Sześcioosobowy komplet sztućców dostałam od mamy - plusem jest gładkie ostrze noży, które w przeciwieństwie do piłki będzie można łatwo naostrzyć. Z doświadczenia poradzę Wam też, że zdecydowanie lepsze są sztućce z jednego kawałka metalu niż takie z dorabianą rączką. Miałam (a właściwie mam jeszcze kilka sztuk takich właśnie) i przy twardej sztuce mięcha bywa, że nie dają rady. Poza tym do grona domowych utensyliów dołączył wiosenny talerzyk z motywem bratków, komplet podstakanników wraz ze spodkami oraz karafkowate naczynie, które pełni rolę podręcznej konewki do ziół.

Nowościom ubraniowym poświęcę wkrótce osobny wpis, dlatego że odkryłam uroki garderoby basicowej i w taką się teraz głównie zaopatruję, przeciwstawiając ją wzorom, które zbytnio rozpanoszyły się w mojej szafie. Dzięki temu jestem w stanie prawie bezproblemowo połączyć swoje ubrania w zestawy (oczywiście w teorii, z poranną praktyką bywa różnie). Jednak tego wzoru na bluzce, który widzicie na zdjęciu nie mogłam przepuścić. Od razu skojarzył mi się z Williamem Morrisem. Bluzka była niezbyt ciekawa - miała jakiś dziwny golf z kołnierzem, ale szczęśliwie udało mi się ją przerobić, z pomocą cioci Włóczykija, na bluzkę z dekoltem na plecach. Skórzaną torebkę z kolei, udało mi się wyłowić w ciucholandzie za 15 ziko.

Ostatnio przybyło mi też kilka nowości biżuteryjnych: pleciony naszyjnik i bransoletka w komplecie za 10 złotych (dają naprawdę fajny, elegancki efekt bez przesadnego błysku, za którym na co dzień nie przepadam), pierścionek od mamy oraz dwa srebrne naszyjniki, robione techniką wire-wrapping, która polega na formowaniu fantazyjnej biżuterii ze srebrnego drutu przy wykorzystaniu np. kamieni (w moim przypadku jest to chalcedon i perła). Naszyjniki są bardzo efektowne - mimo że wybrałam raczej mniejszy rozmiar i tak wyglądają zjawiskowo.

Kubek Tête-à-tête zaprojektowany przez Natalię Gruszecką i Jakuba Kwarcińskiego z duetu ENDE Ceramics zasilił moją (niewielką, lecz ciągle poszerzającą się) kolekcję. Zachwyciło mnie w nim połączenie porcelanowej, białej subtelności z niepokojącą, choć spokojną, twarzą przedwojennej lalki.  

W stylu retro

$
0
0

Na blogu nie było mnie prawie dwa miesiące. Co więc takiego działo się w tym czasie, że uniemożliwiło mi tworzenie nowych wpisów? Na pierwszym miejscu jestem zmuszona wymienić remont mieszkania, który całkowicie mnie zaprzątnął. W sumie na ten moment remontowaliśmy remontujemy tylko kuchnię, ale tak zapaliłam się do zmian innych pomieszczeń, że już zakupiłam farbę do sypialni i garderoby, a także zrobiłam plan remontowy na najbliższe dwa-trzy lata. Moim marzeniem jest zrobić wszystko na fest, a potem tylko co kilka lat odświeżać ściany - serio, nie to żebym nie lubiła zmian, ale uważam, że gruntowne remonty co kilka lat to głupota. Nie dość, że kosztują mnóstwo nerwów i kurzu i bałaganu i czasu, to wymagają też sporych nakładów finansowych. Wolę te nakłady finansowe ponieść raz - kupić rzeczy bardzo dobrej jakości, a potem cieszyć się nimi przez lata. Poza tym warto pamiętać, że dłuższe użytkowanie jednej rzeczy pozytywnie wpływa na środowisko i już ta idea wystarczy mi jako bodziec do długoterminowych, przemyślanych inwestycji. Kuchnię wkrótce pokażę na blogu - aktualnie kilka migawek zamieściłam na Instagramie, ale zostało jeszcze trochę do wykończenia. Inną sprawą jest, że blog pochłania więcej czasu niżbym chciała. Do każdego wpisu trzeba się przygotować, zrobić zdjęcia, potem wybrać te najlepsze, przepuścić przez program graficzny (chociaż tutaj ograniczam się tylko do korekty kolorów i kontrastu), no i wyklikać tekst. Przez te ostatnie dwa miesiące nie umiałam się jakoś zorganizować, żeby to wszystko sprawnie zrobić.
......
Remont (przynajmniej jego najbardziej upierdliwy na ten moment etap) powoli dobiega końca, Włóczykij ma więcej czasu wolnego żeby robić mi zdjęcia, dlatego na blogu powiew wiosny w stylu retro. Założyłam ulubioną ostatnio bluzkę w kropki. Jest ona na mnie za luźna, ale kiedy ścisnę się trochę tasiemką przyszytą w pasie jest całkiem ok. Do ubioru dobrałam kilka dodatków w starym stylu i poszłam podbijać miejskie parki :)
......
Mam jeszcze małe ogłoszenie parafialne. Otóż napisał do mnie znajomy koleżanki i poprosił o udostępnienie moim czytelnikom, czyli Wam - moi drodzy - informacji o sklepie z polskimi, ręcznie wykonywanymi butami. Buty z Boffe Butik możecie obejrzeć i zamówić na stronie DaWanda. To udanych zakupów w razie jak co. Do zobaczenia niedługo.





Jednym z zainteresowań Włóczykija stała się jakiś czas temu fotografia przyrody (szczególnie ptaków), dlatego jest szczególnie wyczulony na naszych małych przyjaciół i w czasie naszego spaceru zrobił im trochę zdjęć. Tutaj zapozował kos.



A to ładnie ubarwiona sójka.

Torebka ze skóry aligatora jest jedną z kilku, które dostałam od czytelniczki bloga. Kolekcja ta jest dla mnie bardzo cenna i bardzo się cieszę, że trafiła właśnie do mnie. Dziękuję!


(zdjęcia: Włóczykij)

Piknikowo

$
0
0

Jak zapewne niektórzy z Was wiedzą, do Gustawa - mojej świnki morskiej, dołączył kilka miesięcy temu nowy kompan, któremu nadałam wdzięczne imię Hugon Boss. Hugon zdążył się już zadomowić i zjeść kilka kilogramów karmy, jednak nie dogadał się z Gustawem. Długo by opisywać dzieje ich znajomości - mam nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. W pogodne dni wypuszczam je razem na balkon, gdzie ramię w ramię (łapka w łapkę) pochłaniają kolejne porcje zielonki, a w końcu - jak to się mówi - przez żołądek do serca. Wkrótce też gotowa będzie klatka, którą sama im zaprojektowałam, wykonałam i w chwili obecnej wykańczam. Jest na tyle duża, że nawet z fochem nie muszą wchodzić sobie w drogę, no ale zobaczymy. Na razie mieszkają w dwóch klatkach obok siebie.
......
Wczoraj Hugon towarzyszył mi w przydomowym pikniku i było to jego pierwsze wyjście na dwór bez Gustawa. Co by nie mówić o ich dogadywaniu się, na dworze, gdzie jest dużo obcych dźwięków i zapachów trzymają się razem. Był więc trochę przestraszony i zestresowany, ale przyznacie sami, że jest wyjątkowo fotogeniczny, prawda?
......
Sukienkę w paski mam w swojej szafie od dobrych trzech lat, jednak do tej pory jakoś nie było okazji pokazać jej na blogu (poza jednym zdjęciem w którymś z wpisów z serii emnildowy miks modowy) i nie wiem jak to się stało, tym bardziej, że dość często ją noszę i bardzo lubię. Kupiłam ją na jakiejś cotygodniowej wyprzedaży w ciucholandzie. Zapłaciłam 2 złote i czas pokazał, że - jak to zwykle bywa - rzecz kupiona przez przypadek bywa lepsza niż taka wymarzona, która miała być idealna i kosztowała miliony monet.








(zdjęcia: Włóczykij)

Letnie nowości. Mix #11

$
0
0

Serwus, dzisiaj zaczynamy od razu, bez zbędnych wstępniaków. Witają Was dwie piękności z mojej szafy w gabinecie (czy też, jak go powinnam nazwać go właściwie, pokoju dalekowschodnim), których twarze i odzienia są wyrzeźbione w różnych kamieniach naturalnych. Takich kompozycji kamiennych postaci z malowanym krajobrazem w tle jest w sumie osiem - w tym połowa na tylnej stronie drzwi (czyli widocznej wtedy, kiedy drzwi od szafy są otwarte). Przy tych postaciach można spędzić naprawdę sporo czasu, studiując wszystkie szczegóły i kolory ich strojów. Dodatkowo na bokach szafy znajdują się kolorowe płaskorzeźby ptaków i roślinności, które najlepiej wyglądają, kiedy patrzy się na nie przez liście fikusa stojącego obok.

Moje odkrycie sezonu - sieciówka Medicine everyday therapy. Nazwę tę zarejestrowałam już dawno temu, kiedy Radzka robiła tam jakąś serię filmów, jednakże wyszłam z założenia, że sieciówka nie jest w stanie zaoferować czegoś, co by mnie zachwyciło (co innego ciucholand). Ponownie na jej ślad natknęłam się na Facebooku; weszłam na ich stronkę i przepadłam w momencie, kiedy zobaczyłam topy inspirowane malarstwem prerafaelitów. Zaopatrzyłam się w tunikę z nadrukiem Snu na jawie Dantego Gabriela Rossettiego, granatową bluzkę z kolażem wykorzystującym dzieło Boticellego, oraz bluzkę z wzorem Williama Morrisa. O ile dwie pierwsze są naprawdę przyjemne w noszeniu (bawełna, wiskoza), o tyle ostatnia jest nadrukowana na poliestrze i nosi się fatalnie. No, ale nie miałam wyboru - Morris był tylko w wersji poliestrowej - może jesienią będzie w tej bluzce znośniej. Niemniej polecam sieciówkę waszej uwadze - ja z niecierpliwością czekam na kolekcje jesienne i kolejne artystyczne inspiracje na ubraniach.

Dużą torbę kupiłam w TK Maxx. Bardzo lubię ten sklep, bo można w nim znaleźć naprawdę oryginalne rzeczy za przyzwoitą cenę. Rzadko kiedy szukam w nim ubrań. Pomimo tego, że kojarzy mi się z gigantycznym ciucholandem (ubóstwiam ciucholandy!), to jednak przekopywanie się przez taką ilość ciuchów przekracza moje siły.  Do TK Maxx zwyczaj wpadam, kiedy mam chwilę do odjazdu autobusu i zawsze kieruję się w rejon butów, torebek, dodatków do domu i naczyń kuchennych.
Od jakiegoś czasu szukałam takiej właśnie, pojemnej torby, która idealnie sprawdzi się jako codzienna torba do pracy (laptop, jedzenie i wszystkie inne szpargały), ale też opcja na jedno czy dwudniowe wyjazdy. Nie jest to może wzór marzeń, ale pasuje mi do wielu rzeczy i jest naprawdę ładnie wykonana, a kosztowała jedynie 65 złotych, więc uznałam, że w tym miejscu kończą się moje poszukiwania.

Udało mi się ostatnio wpaść do kilku ciucholandów i kupić klika fajnych ciuszków. Większość z nich to odzież basicowa, której najbardziej mi w szafie brakuje (chociaż niedawno przy robieniu porządków stwierdziłam, że moja szafa w zasadzie niczego już nie potrzebuje. Serio.), ale znalazłam też kilka wzorzystych rzeczy, jak ta bluzka w ptaszki. Ja tam do ptaków mam stosunek raczej obojętny, ale Włóczykij jest zapalonym miłośnikiem i fotografem ptasiego życia, więc - kto wie - może w tej bluzce częściej załapię się na zdjęcia?

Od dłuższego czasu mam pewnego rodzaju niechęć do ozdób jubilerskich, dlatego na co dzień zazwyczaj wybieram jeden element biżuteryjny i z reguły jest to wisiorek. Moje skrzynki z precjozami są pełne, więc nawet nie rozglądam się za nowymi rzeczami, raczej ciągle myślę, jak tu wykorzystać to, co już mam i jak przekonać siebie samą do noszenia tych wszystkich świecidełek. Niemniej jednak z uśmiechem przyjęłam do swojej kolekcji kolejny pierścionek, który dostałam od mamy (to ten duży, srebrny). Jest o tyle sympatyczny, że ma matowy kamyk w neutralnym kolorze i przez to pasuje do większości rzeczy, które aktualnie noszę.

Jakiś czas temu znalazłam dla siebie mega fajne adidasy (Uwierzycie? Adidasy!). Kupiłam je z myślą o wakacyjnym bieganiu po mieście (wybieram się do Budapesztu), licząc się jednak z tym, że być może będę musiała je oddać, bo wydawały mi się lekko przyciasne. I faktycznie - kiedy przymierzyłam je na spokojnie w domu zdecydowałam o zwrocie. Los chciał, że w dniu, w którym oddałam adidasy, weszłam do TK Maxx (znowu...) i znalazłam powyższe, bardzo wygodne, skórzane buty z efektownym srebrnym połyskiem i sportową podeszwą, które na pewno sprawdzą się na wyjeździe. Z kolei buty w tle to zdobycze z TK Maxx z zeszłego roku. Są bardzo wygodne, a dzięki szaremu odcieniowi nie widać na nich ewentualnego brudu i pasują do większości letnich stylizacji.

Stali czytelnicy bloga zapewne wiedzą, że robię robiłam remont w kuchni. Z niecierpliwością wyczekuję chwili, kiedy będę się Wam mogła nią pochwalić, ale wiele elementów czeka na wykończenie (jak chociażby ta półka w tle, która musi zostać zabejcowana i polakierowana), także póki co uchylam tylko rąbka tajemnicy gdzieś tam na Instgramie bądź Facebooku. Z nowej kuchni już w pełni korzystam i intensywnie gotuję (chcecie jakiś fajny przepis?), jednak we wpisie o nowościach na uwagę zasługuje absolutnie rewelacyjna kawiarka do cappuccino Bialetti Mukka, która wyręcza mnie w większości czynności, które trzeba wykonać, żeby przygotować pyszną kawę. Zarówno ja jak i Włóczykij nie jesteśmy kawoszami i traktujemy kawę bardziej jako deser niż napój (ach te syropy i kakałko i bita śmietana!), więc taka niewielka kawiarka jest fajną alternatywą dla ekspresu, który zajmuje sporo miejsca i wymaga więcej uwagi. Niestety, kawiarka ma jeden zaczący minus - nie myje się sama :)

W opozycji do kawowych rozkoszy przedstawiam herbaciane. Choć z herbaty nie można wyczarować tak spektakularnych słodkich deserów jak z kawy, to jednak dzięki rozmaitym dodatkom (mleko, konfitury, przyprawy korzenne) łatwo nawet zwykłą herbatę zmienić w fantastycznie smaczny napój, choć jako fanka herbaty uważam, że czarna jest tak samo warta uwagi jak aromatyzowana czy taka z dodatkami. Moimi ulubieńcami są czarne herbaty Basilur, które występują w rozmaitych smakach, jednak szczególnie lubię tę z dodatkiem kandyzowanych owoców ananasa i mango oraz Magic Nights z nutą truskawki. Niedawno odkryłam też czarną herbatę Mlesna z dodatkiem wanilii - niezwykle intensywną i aromatyczną.

Udało mi się kupić dla Włóczykija świetne kosmetyki Williama Morrisa. W skład zestawu wchodzi balsam do ciała, żel pod prysznic, małe mydło i sól do kąpieli o świeżym męskim zapachu. Wszystko zapakowane w ładne pudełko, które będzie ozdobą łazienki (nie ma to jak praktyczne myślenie przy kupowaniu prezentów, no nie?).

A na koniec największa moja zmora, czyli książki! Żeby nie było - książki kocham i uwielbiam, jednak cierpię na chroniczny brak miejsca na ich przechowywanie o czym pisałam tutaj. To jednak nie przeszkadza mi zamawiać kolejnych egzemplarzy czytadeł, które opanowały już wszystkie pomieszczenie w domu (choć są na tyle sprytnie poukrywane,że nie widać ich na pierwszy rzut oka). Na zdjęciu część ostatniego zamówienia. Na ten moment mogę polecić Wam przygody Flawii de Luce, 11-letniej dziewczynki, której największą pasją jest warzenie trucizn w laboratorium chemicznym odziedziczonym po wuju, przerywane raz po raz dziwnymi kryminalnymi wydarzeniami w pobliskim Bishop's Lacey, które wymagają rozwiązania. Introwertyczna Flawia, mieszka w doskonale angielskiej, wiktoriańskiej posiadłości, ulokowanej niedaleko typowego sennego angielskiego miasteczka, pełnego ciekawych mieszkańców i to właśnie owa angielskość oraz dyskretny humor jest jedną z głównych zalet tych opowieści. Jako kolejną wymieniłabym klimat - mimo iż akcja toczy się w latach 50-tych, ma się wrażenie, że cała okolica mentalnie tkwi w czasach przedwojennych (przykładowo, w domu Flawii, każde połączanie telefoniczne musi zostać zaaprobowane przez ojca). Poza tym  kryminały te są trochę creepy, a sama Flawia kojarzy mi się z Wednesday Adams.
......
A na koniec kawałek mojego biurka, które musiało przyjąć na siebie ciężar kolejnych książek. Wypatrzyłam już jednak odpowiedni regał (Ikea Billy), więc niedługo zostaną uporządkowane. Do szybkiego zobaczenia!


Budapesztańskie zakamarki

$
0
0

Dokładnie pamiętam pierwsze wrażenie Budapesztu: zachwyt z takiej ilości monumentalnej architektury, a w powietrzu unoszący się zapach kadzidła i wilgoci ze starych murów, czyli to co Emnilda lubi najbardziej (chociaż do dzisiaj zastanawiam się skąd woń kadzidła na środku ulicy). W tym mieście od pierwszej chwili poczułam się jak u siebie, chociaż niemały na to wpływ mógł mieć fakt, że przeszło miesiąc zwiedzałam Budapeszt wirtualnie, studiowałam mapy, poznawałam zabytki, komunikację miejską i przeczesywałam internet w poszukiwaniu świetnych knajp.
......
Co jest najpiękniejsze w Budapeszcie? Oczywiście - standardowo - Dunaj malowniczo płynący przez środek miasta, wzgórza ze wspaniałym widokiem na dachy Budy i Pesztu, kąpieliska termalne, w których nie jeden raz oddawałam się błogiemu relaksowi, jednak dla mnie top of the top jest fakt, że w tym mieście czuć ducha XIX wieku. Właściwie już kiedy czytałam przewodnik, zwróciłam uwagę, że większość znaczących budynków i pomników dzisiaj będących głównymi atrakcjami miasta, powstało właśnie pod koniec XIX wieku, kiedy to obchodzono tysiąclecie istnienia państwa węgierskiego. Wówczas - że się tak kolokwialnie wyrażę - naprawdę wielką kasę wpompowano w budownictwo, zatrudniając przy tym najlepszych architektów, malarzy i rzeźbiarzy; nie bano się eksperymentów z wchodzącym wówczas "na rynek" stylem art nouveau (innymi słowy swojsko brzmiącą secesją), a także - za wzorem słynnej przebudowy Haussmanna w Paryżu (to taki architekt, który wyburzył połowę miasta, żeby w miejsce średniowiecznych jeszcze uliczek, wybudować nowoczesne bulwary i szerokie drogi, które choć przyjazne spacerującym w cieniu drzew mieszkańcom, zostały stworzone jako strategiczne trasy przemarszu dla wojska - ale to temat na zupełnie inny wpis) poszerzono niektóre ulice i wybudowano jedno z najpiękniejszych założeń urbanistycznych w mieście - reprezentacyjną aleję Andrássyego, która odciążyła pomniejsze XVIII wieczne arterie miasta (o ile można nazwać arteriami ówczesne ciasne ulice śródmieścia) . I tak doszliśmy do sedna, albowiem właśnie aleja Andrássyego jest tematem dzisiejszego wpisu.
......
Aleja ta, prócz tego, że odciążyła poboczne ulice, stała się reprezentacyjną ulicą rozrastającego się Pesztu, który trzy lata po jej zbudowaniu został połączony z Budą w jeden organizm miejski (1873r.), a dodatkowo kończyła się w tzw. Lasku Miejskim, który stawał się wówczas coraz modniejszym miejscem wypoczynku dla Pesztańczyków. Zaraz po wytyczeniu nowej drogi, zdecydowano się również wybudować linię metra. Co ciekawe, najpierw myślano o kolejce naziemnej, ale władze miasta nie zezwoliły inwestorowi na zeszpecenie nowo wybudowanej reprezentacyjnej alei. Pierwsza linia metra w Budapeszcie jest zarówno pierwszą w Europie kontynentalnej i drugą na świecie (po Londynie) i wraz z aleją Andrássyego wpisana została na listę dziedzictwa UNESCO.
Aleja liczy sobie 2,5 kilometra i dzieli się na kilka odcinków o zmiennej zabudowie, która została zastrzeżona przez władze miejskie już na etapie jej projektowania. Przy początkowym odcinku alei zdecydowano się wznieść reprezentacyjne 4 piętrowe kamienice mieszczące instytucje biznesowe, budynki użyteczności publicznej (m.in. operę). Kolejny odcinek zabudowany jest kamienicami o charakterze rezydencjonalnym, przy Kodály körönd (moim ulubionym fragmencie alei) wzniesiono cztery pałacowe kamienice. Dalej zabudowa zmienia charakter - dominują tam 2-3 piętrowe budynki z ogrodem przylegającym do ulicy, jeszcze dalej natomiast (aż do wspomnianego lasku Miejskiego) ulica tonie w zieleni, bowiem ciągną się tam wolnostojące wille.
......
Dzisiaj piękno niektórych kamienic już nieco przygasło i pokryło się patyną czasu, jednak nie potrzeba wiele, żeby oczyma wyobraźni zobaczyć ulicę w pełnym blasku, taką jaką była ponad sto lat temu. Jak wspomniałam, moim ulubionym fragmentem alei jest Kodály körönd - wspaniały plac obsadzony drzewami, wokół którego na planie ćwierć okręgu zbudowano cztery majestatyczne kamienice, które dzisiaj chcę Wam pokazać.

Zaczynamy od jedynej kamienicy przy placu, która w ostatnich latach została poddana renowacji, a przynajmniej została bardzo odświeżona. W środku znajduje się muzeum kompozytora Zoltána Kodályego, który przez 40 lat zajmował czteropokojowe mieszkanie w tym budynku i od którego nazwiska plac wziął swoją nazwę. Myślałam o odwiedzinach tego muzeum po prostu ze względu na oryginalny wystrój mieszkania (zawsze lubię podglądać, jak faktycznie mieszkali różni ludzie), ale ostatecznie wybrałam relaks w kąpieliskach termalnych i dopiero później doczytałam, że muzeum znajduje się TU, czyli w TEJ kamienicy przy TYM placu. Nie pytajcie, przewodniki czasem bardzo mgliście przedstawiają adresy :)


Przed kamienicą wystawiono kilka oryginalnych dekoracji z lat 80-tych XIX wieku, które - jak się domyślam - musiano usunąć, bądź odpadły przy remoncie elewacji.

Kolejna kamienica - moja najulubieńsza z wszystkich czterech - jest wielkim, przytłaczającym budynkiem, z pasem zieleni za wysokim płotem z kutą bramą. Tym co sprawiło, że totalnie mnie zachwyciła, są widoczne na fasadzie zdobienia wykonane metodą sgraffito (to taka technika nakładania kolejnych kolorowych warstw tynku i zdrapywaniu ich zgodnie z wzorem, kiedy się jeszcze nie utwardziły). Niestety - jak widzicie na zdjęciach - malowidła są już nieco przyblakłe i w wielu miejscach wykruszyły się. Stan kamienicy pozostawia wiele do życzenia i muszę szczerze powiedzieć, że przeżywałam to przez co najmniej 2 dni. Bardzo chciałabym kiedyś (przy którejś kolejnej wizycie w Budapeszcie) ujrzeć ją pięknie odnowioną!



Czas w końcu na kamienicę, która przez wielu uznawana jest za najpiękniejszą przy Kodály körönd. Jest to zbudowany w stylu neorenesansowym dom Hübnera, który w całej okazałości możecie zobaczyć na pierwszym zdjęciu, otwierającym dzisiejszy wpis. Oszczędzę sobie i Wam nazwisk, jednak warto wiedzieć, że wszystkie elementy były zaprojektowane przez sławnych ówcześnie rzemieślników. Kamienica porażała przepychem, ukrytym za kutym ogrodzeniem. Przekraczając - obecnie zamkniętą z powodu zagrożenia budowlanego - bramę, wkraczało się do świata najbogatszego budapesztańskiego mieszczaństwa; tylko takie osoby mogły pozwolić sobie na kupno mieszkania w tej klasy obiekcie. Dom posiada trzy klatki schodowe, stylową windę (widoczna na zdjęciu), kasetonowe sufity, marmurowe płyty na ścianach, witraże w oknach, a w latach 80 XIX wieku wyposażony był również w kryształowe żyrandole. Obszerne mieszkania także posiadały rozmaite luksusy: kominki, marmurowe łazienki i wanny wielkości małego basenu. 
Dzisiaj kamienica jest w złym stanie. Drewniane rusztowania i metalowe siatki zabezpieczają przechodniów przed odpadającą elewacją, a i w środku upływający czas daje o sobie mocno znać


A teraz strasznie smutna sprawa. Jak widać na zdjęciach (a zdjęcia nigdy nie oddają stanu zniszczeń takimi, jakimi są naprawdę - przekonałam się o tym kupując meble przez internet :)) kamienice przy Kodály körönd są bardzo zaniedbane. Nie wiem czy władze miejskie robią coś w kierunku przywrócenia ich piękna, ale wierzcie, że serce się kraje, kiedy widzi się te odpadające tynki, zniszczone oryginalne drzwi wejściowe, uszkodzone posadzki i wiele pomniejszych elementów.
I jakby tych naturalnych, spowodowanych czasem zniszczeń było mało, czwarta z kamienic przy Kodály körönd, dwa lata temu zajęła się ogniem. Kiedy ją zobaczyłam, myślałam, że na dachu są prowadzone prace remontowe i strasznie się ucieszyłam - było to naprawdę miłe uczucie po tych wszystkich zniszczeniach, których się naoglądałam przez kilka godzin, niestety, po paru dniach przeczytałam, że to nie prace remontowe, a zabezpieczenie dachu po pożarze. O ile dobrze zrozumiałam tłumaczenie googla z węgierskiego, na dachu doszło do zaprószenia ognia przy jakichś pracach budowlanych. A że wcześniej wyburzono na strychu ściany, które były zarazem zaporami ogniowymi, pożar rozprzestrzenił się błyskawicznie, pochłaniając całe poddasze i trzecie piętro kamienicy.
......
W tym miejscu kończy się nasz spacer po pięknym acz zaniedbanym Kodály körönd. Wiem, wpis jest niepokojąco długi, ale to nie koniec! Chciałam Wam pokazać jeszcze jedną - ostatnią - kamienicę, której przestrzeń mnie olśniła. Znajduje się na alei Andrássyego numer 53 (chyba...) i ma jedno z najpiękniejszych wnętrz, jakie odkryłam w Budapeszcie (nie licząc pysznych kawiarnianych fresków kilkanaście numerów dalej).
Otóż tego gorącego dnia miałam taki kaprys, że wchodziłam do wszystkich otwartych kamienic, żeby podejrzeć ich wnętrza (większość bram jest jednak solidnie zamknięta i tylko małe okienka w drzwiach pozwalają jednym okiem ogarnąć wnętrze) no i udało się wejść właśnie tu. W jednej chwili z gorącego Budapesztu przeniosłam się do wilgotnego palazzo w Wenecji - stiuki, malowidła, monumentalność tej klatki schodowej mnie oczarowały. Widać tu dbałość o każdy - dzisiaj już nieco przygasły - detal.
Klasyczne wnętrze mogę w tym momencie podsumować jedynie klasycznym cytatem: Mieli rozmach skurwysyny!


A tu Włóczykij pomaga austriackiej rowerzystce napompować koło. Rowerzystka była w wieku 80+ i przyjechała do Budapesztu z Wiednia. Rowerem oczywiście!



I te posadzki. Co jedna, to piękniejsza!

Olbrzymia większość kamienic na Węgrzech posiada wewnętrzne dziedzińce okolone balkonami, które są miejscem wypoczynku i uważam, że jest to naprawdę przedni pomysł. Nie słychać tu gwaru ulicznego, jest dużo cienia, dodatkowo w wielu budynkach podwórza są zagospodarowane, znaczy się, obsadzone kwiatami i drzewami, więc tym milej się tam odpoczywa.


(zdjęcia robione w większości telefonem, a dwa (pierwsze zdjęcie oraz to ze spaloną kamienicą) znalezione w internetach)

Pięć kroków do dobrego wnętrza

$
0
0

Dzisiejszy post jest pierwszym, który oznaczyłam etykietką wnętrza. Jest to odzew na Waszą przemiłą reakcję na fejsbukowe pytanie o to, czy lubicie kiedy pokazuję/piszę o wnętrzach. Nie ukrywam, że temat ładnych wnętrz jest mi bliski od bardzo dawna, a w ciągu ostatniego półrocza nic nie zajmuje mnie bardziej (od wiosny bowiem zaczęłam taki fest remont u siebie w domu) co - przyznaję - trochę niekorzystnie odbija się na blogu, bo szczerze powiem, że nie mam zupełnie zapału do wpisów o modzie. Teraz, kiedy wielkimi krokami zbliża się jesień i remonty powoli dobiegają końca, myślę że znów wrócę do mody, ale od czasu do czasu będę też wtrącać wpisy o tematyce wnętrzarskiej.
Dzisiaj chciałabym skupić się na pięciu ważnych krokach, które pozwolą nam stworzyć piękne wnętrze.


 

1. Wybór stylu
Zazwyczaj czerpię inspirację z kilkunastu zagranicznych blogów, pinteresta, wnętrz muzealnych, które zwiedzam osobiście lub oglądam w Internecie, jednak ostatnio postanowiłam sprawdzić, jak mieszkają Polacy i poszukałam w sieci polskich blogów wnętrzarskich. Nie wiem, być może gdybym spędziła wśród nich cały dzień znalazłabym coś godnego uwagi, jednak po kilku godzinach miałam dość. Wszystkie mieszkania to takie kopiuj wklej Ikei, kanciastych szarych narożników, geometrycznych dywanów i w porywach kolorowych dodatków. A bieli jest tyle, że po tych kilku godzinach czułam się, jak zimą bez okularów. Oślepiona! 
......
A więc punkt pierwszy: Znajdź swój styl! Zazwyczaj kiedy zaczynamy tak na serio urządzać mieszkanie, jesteśmy już dorośli, mniej lub bardziej świadomi co lubimy i w tym właśnie kierunku warto pójść. Odciąć się od mody, pomyśleć: właściwie w jakim otoczeniu czułabym się najlepiej? Może w takim wiejskim, swojskim wnętrzu jak u babci, które podziwiałam kiedy byłam mała, pełnym drewna, koronkowych serwet, przytulności? A może w takim wnętrzu jak w kamienicy u cioci Jadzi, gdzie były ciemne bufety, jedwabne zasłony i wielki zegar ze złotą tarczą odmierzający czas. A może chrzanić to, bo najlepsze są kolorowe wnętrza z lat 60 i widzę siebie wypoczywającą na obłym fotelu w krzykliwym kolorze?
Warto też styl dopasować do charakteru mieszkania. Barok odtworzony w bloku będzie wyglądać słabo, ale klasyka z elementami baroku może wypaść całkiem fajnie. Niestety, charakter wnętrza trochę determinuje wybór. Ja pewnie, gdybym mieszkała w secesyjnej kamienicy poszłabym na całość, a tak, no cóż, staram się też dodawać do wystroju trochę rzeczy współczesnych.
Fajnie też zrobić sobie taką wizualizację – jak moje mieszkanie ma wyglądać docelowo. Dobrze, żeby wszystko było w miarę spójne (dlatego przy niedawnym remoncie sypialni chciałam, żeby bardziej pasowała  do salonu - trochę secesji, starego złota, wzorzysty dywan, firana z koronkowymi wstawkami) i dobrze ze sobą współgrało. W moim mieszkaniu kolorem bazowym w większości wnętrz jest zieleń, którą uwielbiam. A więc są zielone ściany w sypialni i kuchni, mnóstwo zielonych dodatków w salonie,  a pozostałych dwóch pokojach zielone… kwiaty :)

NA SKRÓTY:
Jaki styl lubię? Czy architektura mojego domu jest nowoczesna czy klasyczna? Co dobrze by w nim wyglądało? Jakie kolory chcę mieć w swoim domu? Jak widzę wszystkie pomieszczenia po skończeniu remontu? Czy są spójne?





2. Dobra gatunkowo baza
Niezależnie od stylu, jaki wybierzemy do mieszkania, warto zainwestować w dobrą bazę. To trochę tak jak w szafie – dodatki dość łatwo jest wymienić, jednak baza jest trwała i powinna być wykonana z możliwie najlepszych materiałów. Warto – mając wybór – stawiać na naturalne materiały: drewno, kamień i inne,ponieważ są gwarancją trwałości na lata. Poza tym swoje mieszkanie remontuję raz, a dobrze. Owszem, lubię zmiany, ale szczególnie cenię sobie ponadczasowość, dlatego skupiam się na takim wystroju, który będzie prezentować się dobrze nie tylko za 10, ale nawet za 30 lat. Nie da się ukryć, że myślę w tej kwestii bardzo do przodu, chociaż przeważają tu trzy główne argumenty. Po pierwsze niechęć do remontów - naprawdę nie lubię tego ciągłego kurzu i zagracenia, kiedy trzeba gdzieś poupychać sprzęty z remontowanego pomieszczenia. Po drugie środowisko - chociażby dlatego, że każdy remont i zmiana wystroju mieszkania wiąże się z toną śmieci. Po trzecie wydane pieniądze - stawiam na klasykę, bo nigdy nie wyjdzie z mody, a ja nie będę musiała wyrzucać kolejnych pieniędzy na nowe rzeczy, tylko dlatego, że stare są już niemodne. Poza tym snycerka na antykach jest tak wypracowana, że za każdym razem patrząc na kredensy, odkrywam na nich coś nowego.
Wszystko zależy też oczywiście od możliwości. Kiedy, sześć lat temu, zaczynaliśmy remont od podstaw, marzyłam o drewnianej podłodze, ale zwyczajnie nie mieliśmy tyle pieniędzy, żeby machnąć parkiet w całym domu, więc zdecydowaliśmy się na panele. Nie wiem co będzie kiedyś, bo na razie panele trzymają się nadzwyczaj dobrze.
......
Baza to też tekstylia domowe. Te staram się sukcesywnie wymieniać (w miarę finansowych możliwości) na naturalne. Jeżeli pościel i prześcieradła to tylko z bawełny (chociaż w tym przypadku akurat nigdy nie szłam na kompromisy); jeżeli firany, zasłony, serwety to też z bawełny, batystu, lnu, aksamitu (wierzcie mi: poliester i pochodne to naprawdę kicz!). W planach mam też zakup koca z kaszmiru i wełnianych dywanów, chociaż te, które mam w tej chwili, są jeszcze całkiem ładne, więc nastąpi to nie wcześniej niż za kilka lat.Ta wymiana tekstyliów jest spowodowana nie do końca przemyślanymi decyzjami zakupowymi sprzed kilku lat, kiedy wolałam kupić więcej za mniej. Teraz kupuję porządne rzeczy, na które wydaję więcej, ale wiem, że jest to zakup na lata, staram się bowiem wybierać tkaniny gładkie lub delikatne wzory, które zawsze będą pasować do moich wnętrz, a w przypadku pościeli pod uwagę biorę tylko biel. 

NA SKRÓTY:
Dobrej jakości baza naszego mieszkania, to podstawa. Stawiajmy na naturalne materiały: kamień (podłoga, blaty, parapety, ściany, elementy dekoracyjne), drewno (podłoga, okna, drzwi, meble), skóra (obicie mebli), bawełna, len, aksamit, batyst, żakard bawełniany, jedwab (tkaniny na zasłony, firany, pościel, serwety poduszki, obicie mebli), wełna, jedwab (dywany, kilimy, koce). 
Lepiej (to wiedza poparta praktyką) poczekać i kupić coś lepszej jakości, niż zadowalać się byle czym.



3. Siła detali
Mamy już bazę - czas na dekoracje, na detale. Pokuszę się o stwierdzenie, że często to detal tworzy wnętrze. Nawet jeżeli pójdziemy bardzo klasycznie i podstawę naszego mieszkania będą stanowić rzeczy w neutralnych kolorach, umiejętnie dobrane detale dodadzą mu charakteru. Przede wszystkim postawiłabym na bardzo indywidualny dobór dodatków. Za każdym razem, kiedy przechodzę przez sklepy z wyposażeniem do domu wzdrygam się, widząc rzędy półek z takimi samymi figurkami, wazonami, obrazami, świecznikami itd., chociaż pojedyncze elementy wyposażenia masowego nie wyglądają źle, trzeba jednak zachować proporcje. No więc jak dobrać fajne dodatki do domu?
Warto wyeksponować unikatowe pamiątki rodzinne, coś co stało u naszych dziadków, potem rodziców, a teraz znalazło się u nas. Pamiątki wyjątkowe, niepowtarzalne, nawet nadszarpnięte zębem czasu - to one dodadzą naszym wnętrzom charakteru. Świetne są też rzeczy przywiezione z podróży - i nie mam tu na myśli charakterystycznych plemiennych masek czy strojów narodowych powieszonych na ścianie (chyba że komuś pasują i lubi) - ale różne fajne rękodzieło, na które można trafić w małych sklepikach. Kiedy wyjeżdżam, zawsze biorę pod pod uwagę, że mogę wrócić z czymś wielkogabarytowym do domu i rzeczywiście zdarzyło się tak, że za granicą kupiliśmy z Włóczykijem stolik, lampę, lustro i stary wiatrak Singera, a prócz tego mamy kilkanaście mniejszych, naprawdę pięknych, ręcznie wykonanych przedmiotów, które nie dość, że świetnie wyglądają, to budzą moc wspomnień. Kolejną grupą detali są rzeczy piękne lub po prostu takie, które pasują nam do wnętrza (niestety wiem po sobie, że kupowanie dla samego tylko piękna nie kończy się dobrze, kiedy nie ma gdzie danej rzeczy wyeksponować) - zdobyte na pchlich targach lub w sklepach z wyposażeniem wnętrz (tak, też w Ikei).
Pamiętajmy o tym, że detale to również wzory użyte we wnętrzu, sposób upięcia firan i zasłon, lampy, obrazy jakie wieszamy na ścianach, a także rośliny.

NA SKRÓTY:
Dodatki nadają indywidualny charakter naszemu wnętrzu. Dobierajmy je rozważnie, zgodnie z charakterem wnętrza. Moim zdaniem najbardziej wartościowe są pamiątki rodzinne, które warto wyeksponować, nawet jeżeli są lekko uszkodzone, pamiątki z podróży, i te które wiążą się ze wspomnieniami. To one, zebrane razem, tworzą wnętrze oddające ducha właściciela.
 


4. Jak kupować żeby nie zbankrutować
Obojętnie czy zdecydujemy się urządzić nasze mieszkanie antykami, czy postawimy na modernizm, lub jakikolwiek inny styl - dobry design jest w cenie. Ja mam taki sprawdzony patent (zarówno jeżeli chodzi o wnętrza, jak i szafę), że warto - w miarę możliwości - zestawiać ze sobą rzeczyluksusowe ze zdobycznymi. Mam mnóstwo rzeczy odziedziczonych po dziadkach, rodzicach, ciociach, przyjaciołach, znalezionych na strychu i w piwnicy, które dostałam za free i które nadają charakter mojemu mieszkaniu. Z kolei większość tekstyliów domowych to łupy z ciucholandów, które zazwyczaj wpadły w moje ręce przypadkowo (np. poduszka Williama Morrisa za 16 ziko). Mam zasłony ze starych prześcieradeł (obszyłam je tylko koronką) i obrusy uszyte ze starych haftowanych poszewek na poduszki. Mam wreszcie rzeczy, które są ze mną od zawsze tzn. odkąd jakoś bardziej świadomie zaczęłam się urządzać, mieszkając jeszcze u rodziców.
Mogłabym opowiedzieć Wam kilkadziesiąt historii o tym, jak znalazłam w internecie duże, drewniane biurko do gabinetu za 240 zł, a ostatnio lampę do sypialni za 30.  Mogłabym rozprawiać o szczęściu na aukcjach i zbiegach okoliczności, które sprawiły, że znalazłam akurat to co chciałam na pół darmo. Mogłabym powiedzieć Wam, że mój dom to zbiór okazji, ale niestety to nie do końca prawda, gdyż ten misz-masz wszelakich zdobyczy zestawiłam z antykami, które nie były tanie, ale wiem, że te meble kupuje się raz na całe życie. One są poza modą, trendami, zawsze będą piękne i zawsze będą zachwycać. Pieniędzy nie oszczędzałam też na sprzętach gospodarstwa domowego. Liczy się dla mnie jakość i niezawodność, dlatego np. wybrałam zwykłą lodówkę niemieckiej firmy, chociaż w tej cenie mogłam mieć bajeranckie ledy i różne udogodnienia od topowych producentów. Mam też trochę drogich rzeczy, które były typowymi fanaberiami i obeszłabym się bez nich, no ale po prostu chciałam je mieć i już!
......
Także podsumowując: przy dużym szczęściu można urządzić się tanio i pięknie, trzeba na to jednak czasu i zaangażowania. Ja polecam sposób pół-na-pół. Trochę rzeczy z górnej półki (celowałabym tu w drewniane meble, dywany dobrej jakości, designerskie dodatki, które chcemy wyeksponować, lampy) połączonych z tymi z odzysku. Bo przecież gość w Waszym domu nigdy nie pomyśli, że jak było Was stać na antyki, to jednocześnie macie powieszone prześcieradło w oknie, co nie?

NA SKRÓTY:
warto popytać rodziny, znajomych, sąsiadów mieć otwarte czy na rzeczy, które inni chcą wydać; poszperać w piwnicy, na strychu, obczaić lokalne śmietniki (nie korzystałam, ale podobno można się nieźle obłowić). Pchle targi, małe sklepiki, graciarnie - tam natrafimy na unikatowe przedmioty i tanie meble. Dobrze śledzić okresowe promocje w sklepach wnętrzarskich i na stronach producentów produktów, które sobie upatrzyliśmy. Tkanin można szukać w ciucholandach, które są kopalnią fajnych i tanich poduszek, pościeli, zasłon czy firan. A na koniec polecam Internety: strony sprzedażowe, aukcyjne, fora na portalach społecznościowych.



5. Dobre wnętrze nie powstaje w tydzień
Być może powinnam napisać inaczej: wnętrze z charakterem nie powstaje w tydzień. Dobre wnętrze faktycznie może. Uważam, że każde pomieszczenie musi dojrzeć. Warto - jeżeli planujemy remont od postaw - wyposażyć dom w podstawowe sprzęty i poczekać, pomieszkać w nim, a pomysł, jakie dodatki dobrać, sam się pojawi. Ostatnio remontowaliśmy z Włóczykijem sypialnię i pomalowaliśmy ją na kolor ciemnej zieleni. Kiedy na powrót wstawiliśmy meble i resztę rzeczy, a ja powiesiłam nową firanę, poczułam, że czegoś mi tam brakuje, jakiegoś dodatku, jakiegoś koloru, który rozjaśniłby wnętrze. Po kilku dniach i nocach stwierdziłam, że tym dodatkiem są zasłony, a kolorem jest miodowy i nagle wszystko się ułożyło. Także warto poczekać, żeby te wspomniane dodatki były dobrane nieprzypadkowo i przemyślanie. Poza tym, niektóre fajne pomysły i rozwiązania przychodzą po bardzo długim czasie, wiele zmienia się też w naszym postrzeganiu przestrzeni, jeżeli ją intensywnie użytkujemy. Wówczas wiemy, co warto zmienić: może kąt do czytania pomalować na jaśniejszy kolor, przestawić jakieś krzesło, o które stale zahaczamy, wiecie, takie sprawy, które wychodzą w codziennym życiu.
Jednak najważniejsze jest to, że fajnie, gdy nasze wnętrze dojrzewa z nami. Jeżeli już na początku wyposażmy je na fest, to gdzie powiesimy obrazek przywieziony z podróży, gdzie umieścimy jakieś oryginalne naczynia znalezione na pchlim targu? Dobrze jest - przynajmniej ja bardzo to lubię - kiedy wnętrze jest konglomeratem różnych rzeczy tworzących spójną całość, ale na taki efekt - żeby był naturalny i nieprzesadzony - trzeba pracować kilka lat.

NA SKRÓTY:
Na początek można wyposażyć wnętrze w podstawowe sprzęty (jak pamiętacie z powyższych punktów - jak najlepszej jakości), a dodatki dobierać stopniowo, kiedy wyklaruje się nam wizja danego pomieszczenia. Wnętrze powinno odzwierciedlać właściciela, warto wyeksponować rzeczy, które mówią o naszych zainteresowaniach, zgodne z naszym poczuciem piękna. Czasem nie czujemy się dobrze w jakimś pomieszczeniu; zastanówmy się dlaczego i co warto zmienić, by stało się ono nam przyjazne. 





Wnętrze po rosyjsku

$
0
0

Zwykło się uważać, że rosyjskie wnętrza to te nowobogackie wille z brokatowymi kanapami, ledowym oświetleniem pod sufitami pełnymi fresków i tandetne portrety właścicieli wystylizowanych na XVIII-wiecznych admirałów. No i dywany na ścianach. Ja jednak dzisiaj nie o tym, ponieważ rosyjski design ma także drugą stronę - wnętrza bazujące na tradycji i to im właśnie chciałabym dzisiaj poświęcić chwilę uwagi, chociaż - jak zobaczycie - dywany na ścianie pojawiają się i tutaj i wyglądają naprawdę wspaniale!
Niestety, nie udało mi się znaleźć zbyt wielu szczegółowych materiałów, które opisywałaby korzenie takiego, a nie innego meblowania wnętrz w Rosji w sposób wyczerpujący; są to raczej ogólne informacje, jednak uważam, że w tym temacie równie dobry jest zmysł obserwacji. Inność rosyjskich wnętrz zaczęłam zauważać już kilkanaście lat temu przy okazji oglądania rosyjskich filmów lub zdjęć domów znanych rosyjskich pisarzy i kompozytorów, które nieraz udało mi się znaleźć w gazetach (to był te czasy, kiedy internet dopiero raczkował). Potem, kiedy na dobre nadeszła era internetu, otworzyły się dla mnie drzwi rosyjskich muzeów i (niekiedy) zwiedzanie wirtualne, dzięki któremu mogłam podpatrzeć wiele szczegółów dotyczących wyposażenia domów.
......
Styl rosyjski opiera się na kilku podstawach, które w zmiennych proporcjach, tworzą wnętrza o różnorodnym charakterze. Żeby nie przedłużać, tymi podstawami są: historia/tradycja/warunki, religia prawosławna, spuścizna ludowa i świat bliskowschodniego Orientu.

Odnosząc się do historii i tradycji - w interesującym mnie najbardziej okresie, czyli wieku XIX i na początku XX, styl w Imperium Rosyjskim kształtował się dzięki arystokracji z carem na czele, która - choć jako grupa społeczna stanowiła zaledwie 1,5% społeczeństwa - jako jedyna miała możliwości, pieniądze i kontakty, by dbać o wizerunek swoich rezydencji. Domy bogatych arystokratów były bardzo europejskie - pełnymi garściami czerpano z tradycji biedermeieru, empiru, a na przełomie wieków popularnością cieszył się styl secesyjny. Rosyjscy arystokraci byli bardzo na czasie jeżeli chodzi o design, urządzanie wnętrz powierzali architektom wnętrz, którzy łączyli europejskość z tradycją.

Kolejny filar, czyli prawosławie, jest nierozerwalnie związany z rosyjską historią. Zdecydowana większość społeczeństwa była głęboko wierząca, wliczając w to monarchę, który był jednocześnie najwyższym zwierzchnikiem Cerkwi prawosławnej. O ile w Europie wiek XIX przyniósł kres monarchiom absolutnym i zwiększoną krytykę religii, o tyle w Rosji masy społeczeństwa wciąż widziały we władcy bożego pomazańca. Religia prawosławna miała więc istotny wpływ także na architekturę i wystrój wnętrz. W domach większości Rosjan na ścianach wisiały ikony - na wsi były one po prostu pisane na drewnie, w bogatych domach wieszano ikony wykańczane płatkami złota, a postaci na nich przedstawione "ubierano" w sukienki z metali szlachetnych. Kolory i bogactwo wzorów we wnętrzach też pośrednio wywodzi się z tradycji cerkiewnej oraz z Orientu.

Związki Rosji z Imperium Osmańskim i innymi krajami postrzeganymi jako orientalne ukształtowały również pośrednio modę oraz wystrój domów (podobnie zresztą jak w Polsce, choć na większą skalę). W ciągu wieków współistnienia, Imperium Rosyjskie wchłonęło część wschodnich zwyczajów i tradycji w urządzaniu wnętrz, żeby wymienić chociażby mocną kolorystykę, zamiłowanie do przepychu, ręcznie tkane tekstylia. Także słynne dywany wieszane na ścianie wywodzą się z tradycji orientalnych. Wśród koczowniczych plemion Bliskiego Wschodu tymczasowe miejsce odpoczynku urządzało się poprzez powieszenie i rozłożenie dywanów, a ich liczba i jakość świadczyły o zamożności rodziny.

Ostatnim ogniwem w sposobie urządzania wnętrz była ludowość, która znalazła swoje miejsce także wśród bogatych Rosjan. Ich domy (szczególnie letnie rezydencje położone za miastami) budowane były tradycyjnie z drewna, z misternie wycinanymi ozdobami, charakterystycznymi dla danego rejonu. W domach arystokracji królowały piece z kolorowych kafli, stawiane przez lokalnych zdunów, a także materiały i przedmioty codziennego użytku zdobione w ludowe wzory. Prawosławie, a co za tym idzie, obecność w domach elementów religijnych, także łączyły świat arystokracji z mieszkańcami wsi. Chętnie też sięgano po tradycyjne stroje - wywodzące się z tradycji wiejskiej, chociaż te noszone przez arystokrację były szyte z najlepszych materiałów.
......
Cechy charakterystyczne stylu rosyjskiego:
  • ciemne drewniane podłogi i drzwi
  • wykorzystanie naturalnych materiałów jak drewno (szczególnie sosna), kamień
  • dość ciężkie meble z ciemnego drewna
  • bogate wzornictwo i zdobienia
  • wykorzystanie ciężkich, naturalnych tkanin często z motywami ludowymi czy orientalizującymi
  • neutralne odcienie beżu, brązu, złota, ale także zdecydowane kolory, które podkreślają charakter wnętrza (żółty, granat, czerwień, zieleń) 
  • mięsiste dywany o klasycznym wzorze (także na ścianach)
  • bogato zdobione firany, zasłony, serwety i obrusy; także z koronki
  • akcenty ludowe i typowo rosyjskie elementy wyposażenia (samowar, porcelana Łomonosowa, emaliowane naczynia, kwiatowe wzory)
  • kryształowe żyrandole, lustra w złoconych ramach
  • piece lub kominki wykładane kolorowymi, zdobionymi kafelkami
  • dom wypełniony pamiątkami rodzinnymi i przedmiotami, wnętrza sentymentalne 
Dom pod Petersburgiem. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia, a na tym zdjęciu szczególnie ujęło mnie połączenie ścian z naturalnych desek z wytwornymi tekstyliami (dywan, obrus, lambrekin), które pokazuje, że takie surowe drewno potrafi świetnie współgrać z przedmiotami luksusowymi.

Fragment sypialni Tołstojów w ich rodzinnym majątku Jasna Polana. Charakteru temu wnętrzu, pełnemu bardzo klasycznych mebli, nadaje mięsisty obrus na stoliku oraz ściana pełna zdjęć rodzinnych. Podobny kąt próbowałam stworzyć kiedyś w domu rodzinnym, a do jego zaaranżowania natchnęły mnie oczywiście rosyjskie filmy, których akcja rozgrywała się w dawnych czasach.

W wielu rosyjskich wnętrzach odwołujących się do dawnych tradycji urządzania przestrzeni,  zaobserwowałam wielkie wiszące lampy nad stołami jadalnymi, które znajdują się dość nisko nad nimi. W tym pokoju widać jeszcze kilka innych typowych elementów: bogato zdobiony piec w narożniku pokoju, klasyczny dywan, koronkowy obrus na stole, dywan, który - przybity do ściany - służy jednocześnie za obicie miejsca siedzącego oraz oryginalne połączenie kolorów (czerwony z niebieskim), który kojarzy się ze wschodnim przepychem. Zdjęcia pochodzą z domu śpiewaka Fiodora Szalapina, więcej zobaczycie tutaj.

Kolejny przykład połączenia surowej ściany z drewna z bogatymi dodatkami i sofą z ludowym motywem.

Przestrzeń pełna motywów religijnych nadaje osobisty charakter temu jakże klasycznemu wnętrzu. W wielu rosyjskich domach zauważyłam ściany zapełnione w ten sposób. Nie tylko ikonami, ale także zdjęciami rodzinnymi, małymi obrazami - planuję zrobić sobie takie zbiorowisko w sypialni, jestem na etapie szukania małych ramek na zdjęcia.

To zdjęcie pochodzi z domu, który określiłabym jako nowobogacki. Właściciele, bardzo zainspirowani Francją, przerobili pałacyk w Moskwie na wnętrze odwołujące się do podparyskich zamków. W domu nawiązano do kilku stylów (m.in. renesansu i gotyku), nie stroniono także od malowideł na sufitach. Całość jest dla mnie trochę kiczowata, ale dom ma coś, co sprawia, że czuć w nim ducha dawnej, rosyjskiej arystokracji. Szczególnie urzekła mnie jadalnia, którą polecam waszej uwadze.
Warto pamiętać o związkach ówczesnych arystokratów z Europą, a szczególnie Francją. Po pierwsze Francja była jednym z ważniejszych ośrodków mody i wzornictwa, dlatego stanowiła punkt odniesienia dla bogatych elit nie tylko zresztą na wschodzie; język francuski był podstawowym, ponadgranicznym językiem najbogatszych ludzi w Europie; wielu rosyjskich arystokratów pochodziło z Francji albo posiadało tam rodziny, a koleje losu wygnały ich na wschód. No i kwestia zasadnicza - Francja była politycznym i ekonomicznym sojusznikiem Rosji od 1892 roku, w miarę więc jak więzi między państwami zacieśniały się, nastąpiła także wzajemna wymiana osiągnięć kultury i sztuki.

Bardzo swojskie i raczej skromne wnętrze z ludowymi motywami. Cerata na stole może nie sprawia dobrego wrażenia, ale wpisuje się w klimat wnętrza i nawet z obrazem w złotej ramie tworzy jakiś taki zgrany duet.

Dywan na ścianie, czyli klasyka gatunku na bogato. W takiej wersji jestem bardzo na tak. Poza tym dywan ma cudowny wzór, kolor i jest świetną ozdobą (dodatkowo wygłusza pomieszczenie i ociepla ścianę, co zimą nie jest bez znaczenia). Łóżko posłano w bardzo XIX-wiecznym stylu, przykrywając je koronkową kapą i górą poduszek (projektant wzorował się zresztą na sypialni Aleksandry Fiodorowny w Carskim Siole), na suficie powieszono żyrandol, a ściany ozdobiono ikonami, które jeszcze bardziej nawiązują do carskich wnętrz. Sypialnie Romanowów zarówno w Carskim Siole, jak i Pałacu Zimowym również były pełne ikon. Wisiały one na ścianach lub ozdobnych parawanach stojących przy łóżkach małżonków.

Przykład wnętrza, które bardzo mocno odwołuje się do ludowych, wiejskich chat - surowe drewno na ścianach i suficie, wzorzyste tkaniny i wyszywane ozdoby nadają wnętrzu ciepła. Jest to taka pozorna wiejskość, bo na stole - jak widzimy - króluje zastawa bogata w srebrne sztućce i kryształy, wszystko razem wygląda jednak wyśmienicie.

Domowy ikonostas (tak mi się skojarzyło) :)

Prosty drewniany stół - przedmiot tradycyjnego rzemiosła, świetnie wpasował się we wnętrze pełne rzeźbionych mebli. Jednak największą uwagę w pomieszczeniu, skupia na sobie piec wykładany kolorowymi kafelkami, który stanowi jeden z elementów charakterystycznych dla rosyjskich wnętrz. W wiejskich chatach piece służyły do wypieku pieczywa, były niższe i posiadały schodki po których wchodziło się na górę do niszy, służącej zimą za miejsce do spania. W bogatych domach ogromna bryła pieca w ciekawej formie, zdobiona ręcznie malowanymi kaflami i rzeźbami bywała nieraz dziełem sztuki. Dziś zamiast pieców buduje się kominki, ale wielu Rosjan decyduje się na bogato zdobioną wersję, odwołującą się do tradycji.

Chciałabym zobaczyć ten pokój z bliska. Przyjrzeć się zdjęciom wiszącym na ścianie, kapie przykrywającej posłanie i jedwabnym poduszkom leżącym na nim. Szczególnie podoba mi się tutaj połączenie faktur i kolorów. Pomimo różnorodności, wszystko tworzy harmonijną całość, a ja wyobrażam sobie, że za oknem prószy śnieg i rozpościera piękny widok na kanały Petersburga. To nic, że zdjęcie pochodzi z domu Czechowa w Jałcie :)
......
A jak będziecie mieli dość wnętrz, to zawsze można pojechać na daczę i podziwiać przyrodę, odpoczywając w bujanym fotelu.

(zdjęcia pochodzą ze strony Architectural Digest Russia)

Zimowe klimaty

$
0
0

Hej ho! Miałam wrócić w styczniu, jednakże już teraz postanowiłam podzielić się Wami kilkoma zdjęciami, które udało mi się zrobić w świątecznej atmosferze Poznańskiego Betlejem, gdzie wybrałam się w zeszłym tygodniu. Dla tych z Was, którzy nie wiedzą - Poznańskie Betlejem to taka podróba niemieckich Weihnachtsmarktów. Kolorowe światełka, stragany pełne łakoci, lodowe rzeźby, wieeelka choinka, lokalne rękodzieło no i grzane wino! W tym roku atrakcje zlokalizowano w dwóch miejscach, więc jest co robić. Poza wspomnianym grzańcem, bigosem i smażonymi kiełbasami znalazłam coś co Wam serdecznie polecam - kürtőskalácsa, czyli niesamowity przysmak z ciasta, który odkryłam latem na Węgrzech. Serio, był tak pyszny, że byłam w stanie przedostać się przez cały Budapeszt, żeby kupić sobie świeżutki, gorący rulon z ciasta, obsypany czekoladą, cukrem lub płatkami migdałów. A teraz na Starym Rynku odkryłam budę, w której kurtosze są pieczone przez górali z Zakopanego. Choć do tych węgierskich trochę im brakuje, warto się skusić. 
Kolejną świetną atrakcją Poznańskiego Betlejem, która co roku pustoszy mój portfel, jest stragan ze wschodnim rękodziełem. Znajdziecie tam zarówno piękne broszki i spinki do włosów w stylu zhostovo i biżuterię emaliowaną w stylu rostov i ciepłe wełniane skarpety i futrzane chusty (nie kłamię - przymierzałam!) i ikony i mnóstwo białoruskich produktów dla zdrowia (syropy, herbaty, witaminy). Ja zaopatrzyłam się o tak, ale kusi mnie jeszcze przepiękny emaliowany wisiorek-sekretnik. 
......
W końcu wyjęłam z szafy swój zimowy płaszcz. Po roku użytkowania długi, wełniany włos wygląda trochę marnie, ale zamierzam nosić go jeszcze przez kilka sezonów, bo krój, duży kołnierz i ciepłość jaką daje to okrycie, bardzo mi odpowiadają. Cieszę się też, że w końcu zrobiło się na tyle zimno, że mogłam założyć jedną ze swoich futrzanych czapek i nie czuć się w niej nieadekwatnie do pogody :) Największą jednak radością jest dla mnie to, że w końcu mogę nosić torebkę z krokodyla, którą dostałam w prezencie od czytelniczki bloga. Bardzo długo leżała w szafie, ponieważ Włóczykij zepsuł zapięcie (czy raczej powinnam powiedzieć: zepsuło się w jego dłoniach) i dopiero niedawno znalazł się kaletnik, który miał pasującą do torebki klamrę.
......
To tyle, jeżeli chodzi o moje przedświąteczne przygody. A o mojej nieobecności na blogu napiszę wkrótce kilka słów. Cieszę się, że znów tutaj jestem! Do usłyszenia.







(zdjęcia: Włóczykij)
Viewing all 89 articles
Browse latest View live